Выбрать главу

W Lukoilu poddano mnie pobieżnej rewizji, moją aktówkę prześwietlono, a paszport i komórkę zatrzymano w depozycie i otrzymałem je z powrotem dopiero przy wyjściu. Zostałem przekazany pod opiekę byłego funkcjonariusza KGB, zatrudnionego w dziale kontaktów z inwestorami i zajmującego się gośćmi z zagranicy. Były agent zapoznał mnie z trwającą godzinę prezentacją PowerPoint naszpikowaną zdjęciami szybów wiertniczych, na których tle pozowali uśmiechnięci dyrektorzy spółki w kaskach na głowach.

Podczas wizyty w biurze Jugansknieftiegazu dyrektor finansowy spółki próbował wyciągnąć ode mnie półtora miliarda dolarów pożyczki na sfinansowanie budowy nowej rafinerii.

W moskiewskim oddziale Tatneftu, mniejszej, choć i tak potężnej spółki naftowej z siedzibą w Tatarstanie, próbowano mnie nakłonić, abym przyłączył się do budowy autostrady. Każde spotkanie przebiegało tak samo. Zaczynałem je pełen optymizmu i nadziei, po czym zasypywała mnie lawina zbędnych informacji i wychodziłem, nie dowiedziawszy się niczego przydatnego.

Moje domysły na temat Sidanco zamieniły się wówczas w obsesję, która pochłaniała zbyt wiele czasu i energii. Co miałem nadzieję odkryć, kiedy wszyscy analitycy we wszystkich bankach inwestycyjnych spisali tę spółkę na straty? Być może istniał jakiś uzasadniony powód, dla którego nikt się nie interesował tym czteroprocentowym pakietem udziałów.

Kiedy po ostatnim spotkaniu wróciłem do biura gotów się poddać, Swietłana wręczyła mi kopertę z brązowego papieru.

— Właśnie przyszło ze Stanów — oznajmiła podekscytowana. — Od tego faceta z miesięcznika, do którego pan dzwonił.

— Możesz to wyrzucić — powiedziałem, nawet nie spoglądając na kopertę.

Domyślałem się, że najprawdopodobniej zawiera materiały promocyjne, które zachwalają korzyści płynące z inwestowania w wydobycie ropy naftowej. Potem jednak coś mnie tknęło. A może w środku jest coś więcej.

— Czekaj! — zawołałem. — Daj ją.

Przerzucając kartki magazynu, uświadomiłem sobie, że mój kolega ze Stanfordu przysłał mi żyłę złota, magiczny klucz do całej tej zagadki. Ten wypełniony fachowym bełkotem kolorowy magazyn zawierał dodatek, w którym znajdowały się wszystkie istotne dane dotyczące rosyjskich spółek naftowych, włącznie z tajemniczą Sidanco. Było tam dokładnie to, czego chciałem się dowiedzieć: złoża, wydobycie, produkcja, wszystko. Miałem to przed sobą, w jednym miejscu, a dane wyglądały na ścisłe i wiarygodne.

Wziąłem kartkę papieru i narysowałem na niej dwie kolumny. Nagłówek pierwszej z nich zatytułowałem Sidanco, drugiej — Lukoil, a pod spodem wpisałem wszystkie dane dotyczące obu spółek, które znalazłem w numerze miesięcznika. Kiedy skończyłem, przyjrzałem się zebranym informacjom. Praktycznie między obiema spółkami nie było żadnej różnicy. Po upadku Związku Radzieckiego każda z nich nieznacznie rozbudowała swoją infrastrukturę, toteż obie korzystały z takich samych zardzewiałych wież wiertniczych oraz przeciekających rurociągów i zatrudniały tak samo bezproduktywnych pracowników, którzy otrzymywali tak samo nędzne wypłaty.

Jedyna wyraźna różnica między nimi polegała na tym, że spółka Lukoil była dobrze znana i wielu brokerów opisywało ją w swoich raportach, tymczasem o Sidanco nikt nie wspominał. Kiedy zebraliśmy dane zawarte w owych raportach i porównaliśmy je z tym, co na temat Lukoilu wyczytałem z przysłanego magazynu, wszystko pasowało do siebie idealnie. Dlatego nabrałem przekonania, że informacje na temat Sidanco są również wiarygodne.

Było to doniosłe odkrycie. Wszyscy wiedzieli, że Lukoil to doskonały interes, ponieważ spółka ta dysponowała taką samą ilością ropy i gazu jak British Petroleum, ale jej akcje były dziesięć razy tańsze. Tymczasem Sidanco kontrolowała złoża tylko nieznacznie mniejsze od Lukoilu, ale wartość jej aktywów była sześć razy niższa. Innymi słowy, Sidanco była sześćdziesiąt razy tańsza od BP!

Nie było nad czym się zastanawiać. Mój fundusz nabył 1,2 procent udziałów po 4 dolary za akcję, wydając na wszystko około 11 milionów dolarów. Nigdy wcześniej nie podejmowałem decyzji związanych z pojedynczą inwestycją na tak wielką skalę. Kiedy Edmond Safra usłyszał o tym, co się dzieje, zapragnął również zainwestować w tę spółkę i natychmiast kupił tyle samo akcji dla siebie.

Zazwyczaj kiedy akcje jakiejś spółki znajdują się w obrocie publicznym, ich cenę ustala rynek giełdowy. Jednak w przypadku Sidanco, gdzie 96 procent udziałów należało do jednej grupy inwestorów, a 4 procent znajdowało się w rękach akcjonariuszy mniejszościowych, z nami włącznie, prawie żadne akcje się nie sprzedawały. Dlatego nie mieliśmy pojęcia, czy zrobiliśmy dobry interes, czy wręcz przeciwnie. Przez pewien czas byłem o to spokojny, ale kiedy mijały kolejne miesiące, zaczynałem coraz bardziej się martwić. Staranne przygotowania i odrobina pewności siebie to jedno, ale gdybym dał plamę, mógłbym stracić znaczną część środków funduszu. Z biegiem czasu zaczynałem się zastanawiać, czy nie powinienem był postąpić jak wszyscy i nie porywać się na tak ryzykowną inwestycję. Odpędzałem jednak wszelkie obawy i zmuszałem się, by nie tracić nadziei, że w końcu wydarzy się coś dobrego. I wreszcie, niewiele ponad rok później, coś się wydarzyło.

We wtorek 14 października 1997 roku spółka BP ogłosiła, że kupuje 10 procent z należącego do Potanina większościowego pakietu akcji Sidanco za cenę 600 procent wyższą od tej, którą zapłaciliśmy rok wcześniej.

A jednak trafiliśmy w dziesiątkę.

Rozdział 12

Złota rybka

W ciągu tego roku wiele się wydarzyło. Nie tylko mój fundusz nareszcie rozwinął skrzydła, ale co ważniejsze, w listopadzie 1996 roku przyszedł na świat mój syn, David. Zgodnie z obietnicą Sabrina po jego narodzinach przyjechała z nim do Moskwy i od tamtego czasu zamieszkaliśmy we troje jak najprawdziwsza rodzina. Moja żona udekorowała pokój dziecinny, do którego wykonała własnoręcznie nawet zasłony i poduszki, a także znalazła kilka innych przybyłych z zagranicy matek, z którymi się zaprzyjaźniła.

Jednak pomimo tych starań nie potrafiła odnaleźć się w Moskwie. W 1997 roku coraz częściej podróżowała do Londynu, a kiedy nasz syn skończył rok, Sabrina i David już prawie wcale nie spędzali czasu w Moskwie. Nie byłem tym zachwycony, ale nie mogłem jej zmusić, żeby ze mną została, skoro źle się tu czuła. Toteż latałem do Londynu co drugi weekend, by widywać się z nią i Davidem.

Sabrina nalegała, aby w tym roku wybrać się na Boże Narodzenie do Kapsztadu. Od dzieciństwa Republika Południowej Afryki kojarzyła mi się z apartheidem i rasizmem, więc nie miałem ochoty odwiedzać tego kraju, jednak upór Sabriny okazał się silniejszy od moich uprzedzeń i w końcu się zgodziłem. Zresztą nie przejmowałem się tym zbytnio, bo wiedziałem, że i tak będę musiał tam pracować, więc przede wszystkim liczył się dla mnie zasięg sieci komórkowej i dostęp do faksu.

Kiedy 19 grudnia przylecieliśmy do Kapsztadu i zameldowaliśmy się w hotelu Mount Nelson, moja obojętność znikła. Nigdy w życiu nie widziałem tak cudownego miejsca.

Hotel Mount Nelson mieścił się w okazałym gmachu w brytyjskim stylu kolonialnym i stał w cieniu podobnej do fortecy Góry Stołowej. Codziennie świeciło słońce, a zielone trawniki otoczone rozkołysanymi palmami ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Basen był pełen baraszkujących dzieci, których rodzice odpoczywali w pobliżu. Białe obrusy na ustawionych pod gołym niebem restauracyjnych stolikach trzepotały poruszane podmuchami ciepłej bryzy, a kelnerzy o nieskazitelnych manierach czekali usłużnie, gotowi podawać drinki, jedzenie lub cokolwiek, czego byśmy sobie zażyczyli. W Mount Nelson czułem się jak w raju. To było kompletne przeciwieństwo moskiewskiej zimy.