I czekałem.
I czekałem.
Po godzinie zaczęła ogarniać mnie paranoja. Czułem się jak ryba w szklanej kuli i zacząłem rozglądać się dookoła, wypatrując ukrytych kamer, chociaż żadnych nie było widać. Zacząłem podejrzewać, że Borys mnie okłamał. Nie zanosiło się na to, że wszystko będzie w porządku.
Byłem już gotów stamtąd wyjść, gdy wreszcie otworzyły się drzwi, ale to nie był Borys. Do sali wszedł Leonid Rożeckin, trzydziestojednoletni urodzony w Rosji absolwent prawa na elitarnej amerykańskiej uczelni, z którym zetknąłem się przy kilku okazjach (i który dziesięć lat później miał zostać zamordowany w Jurmale na Łotwie po głośnym zatargu ze swoimi kontrahentami).
Leonid, który najwyraźniej obejrzał amerykański film Wall Street o jeden raz za dużo, miał włosy zaczesane do tyłu w stylu Gordona Gekko i nosił czerwone szelki oraz szytą na miarę koszulę z monogramem. Zajął miejsce u szczytu stołu konferencyjnego i oparł splecione palce obu dłoni na kolanie.
— Przykro mi, ale Borys nie mógł przyjść — wyjaśnił po angielsku z lekkim rosyjskim akcentem. — Jest zajęty.
— Ja również.
— Nie wątpię. Co cię do nas sprowadza?
— Dobrze wiesz, Leonidzie. Przyszedłem porozmawiać o Sidanco.
— Rozumiem. W czym rzecz?
— Jeżeli ta emisja dojdzie do skutku, będzie to kosztować mnie i moich inwestorów z Edmondem Safrą włącznie osiemdziesiąt siedem milionów dolarów.
— Tak, wiemy o tym. Taki jest nasz cel.
— Co?
— Taki mamy cel — powtórzył Leonid obojętnie.
— Celowo staracie się nas pogrążyć?
Leonid zamrugał powiekami.
— Tak.
— Ale jak możecie to robić? To nielegalne!
Rożeckin wzdrygnął się lekko.
— Tu jest Rosja. Myślisz, że przejmujemy się takimi rzeczami?
Pomyślałem o wszystkich moich klientach. Pomyślałem o Edmondzie. Nie mogłem w to uwierzyć.
— Leonidzie, możesz orżnąć mnie, ale razem ze mną inwestuje kilka wielkich figur z Wall Street — oznajmiłem, wiercąc się nerwowo na krześle. — Ten mały kamyk może wywołać lawinę!
— Nie martwimy się o to.
Siedzieliśmy w milczeniu, a ja trawiłem to, co właśnie usłyszałem. Po chwili Leonid spojrzał na zegarek i wstał.
— Jeżeli to wszystko, muszę już iść.
Zszokowany próbowałem wymyślić coś, co mógłbym jeszcze powiedzieć.
— Leonidzie, jeżeli to zrobisz, będę zmuszony wypowiedzieć ci wojnę — rzuciłem.
Rożeckin znieruchomiał, ja zresztą również. Po kilku sekundach zaczął się śmiać. Moje ostrzeżenie zabrzmiało groteskowo i obaj zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Mimo to, chociaż bynajmniej nie chciałem cofnąć tych słów, zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę miałem na myśli. Wypowiedzieć wojnę? Walczyć z oligarchą? W Rosji? Tylko głupiec porwałby się na coś takiego.
Nerwy miałem napięte jak postronki, ale niczego nie dałem po sobie poznać.
— A więc to tak? — powiedział Leonid, kiedy w końcu opanował śmiech. — Życzę ci powodzenia.
Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Ta wymiana zdań tak bardzo wytrąciła mnie z równowagi, że przez kilka sekund stałem jak wryty, a gdy w końcu doszedłem do siebie, moim ciałem wstrząsnął dreszcz wywołany oburzeniem, strachem i upokorzeniem. Oszołomiony wybiegłem z siedziby Renaissance Capital na piętnastostopniowy mróz. Wsiadłem do chevroleta blazera, którego niedawno kupiłem z drugiej ręki, a Aleksiej wrzucił bieg i ruszył w stronę mojego mieszkania.
Po kilku minutach jazdy w milczeniu sięgnąłem po komórkę i zadzwoniłem do przebywającego w Nowym Jorku Edmonda. Kilka pierwszych prób zakończyło się niepowodzeniem, ale w końcu mi się udało. Jego sekretarka powiedziała, że jest zajęty, ale nalegałem, że muszę się z nim skontaktować. Czułem tremę przed rozmową z nim, ale teraz, kiedy już stało się jasne, że zostaniemy orżnięci na 87 milionów, musiałem wyjaśnić mu całą sytuację. Safra był spokojny, choć ta wiadomość wyraźnie go zmartwiła. Nikt nie lubi tracić pieniędzy, a Edmond wyjątkowo źle to znosił.
— Co z tym zrobimy? — zapytał, kiedy skończyłem.
— Będziemy walczyć z tymi skurwielami. Wypowiemy im wojnę.
Chociaż były to moje słowa, wydawały mi się obce. Przez chwilę na linii panowała cisza.
— O czym ty mówisz, Bill? — zapytał Edmond poważnym tonem. — Jesteś w Rosji. Oni cię zabiją.
Starałem się zebrać myśli.
— Może zabiją, a może nie, ale nie pozwolę, żeby uszło im to na sucho — oświadczyłem.
Nie dbałem o to, czy kieruje mną odwaga, czy głupota, jeśli była tu jakaś różnica. Zostałem przyparty do muru i traktowałem poważnie wszystko, co mówiłem.
— Ja nie mogę brać w tym udziału, Bill — rzekł Safra, wolno cedząc słowa, bezpieczny po drugiej stronie oceanu.
Ale ja nie byłem bezpieczny i to sprawiało, że buzowała we mnie adrenalina. Wykorzystałem ten stan.
— Edmondzie — powiedziałem, kiedy Aleksiej skręcił w ulicę Bolszaja Ordynka, na której mieszkałem. — Jesteś moim wspólnikiem, ale nie szefem. Będę z nimi walczył niezależnie do tego, czy mnie wesprzesz, czy nie.
Safra nie miał nic więcej do powiedzenia i zakończyliśmy rozmowę. Aleksiej zaparkował przed wejściem do budynku, ale nie wyłączył silnika i gorący nawiew wciąż ogrzewał wnętrze samochodu. Wysiadłem i powlokłem się do domu. Tej nocy nie zmrużyłem oka.
Następnego ranka wszedłem ze spuszczoną głową do nowej siedziby funduszu, większego biura, do którego przeprowadziliśmy się przed kilkoma miesiącami. W nocy dopadło mnie mnóstwo wątpliwości i zacząłem żałować pochopnie wypowiedzianych słów. Kiedy jednak dotarłem do recepcji, z zadumy wyrwało mnie jakieś poruszenie. W holu tłoczyło się kilkunastu uzbrojonych ochroniarzy. Jeden z nich, który nimi dowodził, podszedł do mnie z wyciągniętą ręką.
— Panie Browder, jestem Ariel Bouzada — powiedział z izraelskim akcentem. — Przysłał nas pan Safra. Mamy cztery opancerzone samochody i piętnastu ludzi. Będziemy panu towarzyszyć, dopóki sytuacja się nie wyjaśni.
Uścisnąłem rękę Ariela. Był mniej więcej w moim wieku i niższego wzrostu, ale sprawiał wrażenie silniejszego, twardszego i o wiele groźniejszego niż ja. Roztaczał wokół siebie atmosferę władzy połączonej z groźbą użycia siły. Najwyraźniej Edmond zdecydował się jednak stanąć u mojego boku.
Po powitaniu z ochroniarzami zamknąłem się w swoim gabinecie i usiadłem za biurkiem. Ukryłem twarz w dłoniach. Jak prowadzić wojnę z oligarchą? — zachodziłem w głowę. Jak prowadzić wojnę z tym przeklętym oligarchą?
Zmierzyć się z nim twarzą w twarz, ot co.
Zebrałem swój zespół w niewielkiej sali konferencyjnej. Potem wyjąłem z szafki ryzę papieru i taśmę klejącą, po czym rzuciłem je na stół i poleciłem wszystkim, aby okleili ściany kartkami, zamieniając całe pomieszczenie w wielką tablicę.
— Weźcie flamastry — powiedziałem. — Musimy wymyślić coś, co narazi Władimira Potanina na straty większe od potencjalnych korzyści, jakie odniósłby, okradając nas. Każdy pomysł się liczy. Bierzmy się do pracy.