Logiczna odpowiedź Potanina na pytania Chrystii powinna brzmieć następująco:
— Pani Freeland, zaszło wielkie nieporozumienie. Pan Browder zobaczył jakiś wstępny projekt emisji, który nigdy nie powinien zostać skierowany do zatwierdzenia. Sekretarka, która go ujawniła, została zwolniona. Oczywiście wszyscy udziałowcy Sidanco, włącznie z inwestorami pana Browdera i panem Safrą, zostaną podczas tej emisji potraktowani uczciwie.
Ale ponieważ byliśmy w Rosji, Potanin nie mógł sobie pozwolić na brak poważania ze strony jakiegoś drobnego inwestora z zagranicy, więc nie miał innego wyjścia, jak wytoczyć cięższą artylerię. Dlatego udzielił odpowiedzi w stylu: „Bill Browder w sposób beznadziejny i nieodpowiedzialny zarządza swoim funduszem. Gdyby wykonywał swoją pracę jak należy, wiedziałby zawczasu, że tak go potraktuję. Jego klienci powinni go pozwać i oskubać ze wszystkiego”.
Było to równoznaczne z przyznaniem się do zamiaru popełnienia oszustwa i zostało powiedziane oficjalnie.
Jeszcze w tym samym tygodniu Chrystia spisała obszerną relację. Tematem natychmiast zainteresowały się Reuter i Bloomberg, a także „Wall Street Journal” oraz anglojęzyczny dziennik „Moscow Times”. W ciągu następnych kilku tygodni emisja akcji Sidanco stała się głośną sprawą poruszaną przez wszystkich, którzy interesowali się rynkiem finansowym w Rosji. Ci sami ludzie snuli także rozważania, jak długo uda mi się przeżyć.
Wydawało mi się, że teraz Potanin będzie musiał dać za wygraną i albo zrezygnuje z emisji, albo dopuści nas do udziału w niej. On jednak zamiast się poddać, uderzył jeszcze mocniej. Wraz z Borysem Jordanem zorganizował szereg konferencji prasowych i wywiadów, podczas których starał się usprawiedliwić swoje stanowisko. Jednak zamiast przekonać ludzi, że racja jest po jego, a nie mojej stronie, udawało mu się jedynie na bieżąco podgrzewać temat.
Największym minusem moich poczynań było to, że publicznie znieważyłem rosyjskiego oligarchę, a w Rosji coś takiego już nie raz kończyło się tragicznie. Wyobraźnia potrafi podsuwać straszliwe wizje, kiedy człowiek się zastanawia, w jaki sposób ktoś mógłby nastawać na jego życie. Bomba w samochodzie? Snajper? Trucizna? Naprawdę bezpieczny czułem się jedynie wtedy, gdy wychodziłem z samolotu na Heathrow podczas moich wizyt w Londynie.
Niezbyt pocieszający był również fakt, że niedawno doszło do podobnej sytuacji. Paul Tatum, Amerykanin przebywający w Rosji od 1985 roku, wdał się w zagorzały spór o swoje prawo własności do moskiewskiego hotelu Radisson-Sławianskaja. W trakcie awantury opublikował w lokalnej gazecie całostronicowe ogłoszenie, w którym oskarżył swojego wspólnika o szantaż — podobnie jak postąpiłem ja, zarzucając Potaninowi próbę oszustwa. Wkrótce po tym, jak ogłoszenie się ukazało, 3 listopada 1996 roku, Tatum został zastrzelony w przejściu podziemnym niedaleko hotelu i nie pomogła mu nawet kamizelka kuloodporna, którą nosił. Po dziś dzień nikogo nie skazano za to morderstwo.
Nie trzeba było wiele, żebym zaczął myśleć, że mogę być kolejnym Paulem Tatumem.
Oczywiście podjąłem niezbędne środki ostrożności i zaufałem piętnastu ochroniarzom, których przydzielił mi Safra. W czasie trwania zatargu zawsze poruszałem się po Moskwie w konwoju, w którym jeden samochód jechał na przedzie, dwa osłaniały mnie po bokach, a czwarty zamykał kolumnę. W pobliżu mojego domu samochód prowadzący odłączał się od reszty i dwaj ochroniarze docierali na miejsce kilka minut wcześniej, aby sprawdzić, czy nikt nie podłożył tam bomby i nie czyha na mnie jakiś snajper. Potem pod dom zajeżdżała reszta samochodów i wyskakiwali z nich ochroniarze, którzy tworzyli kordon i eskortowali mnie bezpiecznie do wejścia. W moim mieszkaniu dwaj mężczyźni z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi siedzieli na sofie, podczas gdy ja usiłowałem zasnąć. Niektórzy z moich amerykańskich przyjaciół uważali, że taki układ jest całkiem fajny, jednak mogę zdecydowanie powiedzieć, że nie było nic fajnego w tym, że po moim domu cały czas kręcili się uzbrojeni po zęby ochroniarze, nawet jeżeli byli tam dla mojego bezpieczeństwa.
Kiedy środki przewidziane w drugim etapie planu również nie powstrzymały Potanina, przystąpiliśmy do trzeciej fazy. Było to desperackie zagranie i nie miałem pojęcia, co zrobię i czy moja firma w ogóle przetrwa, jeżeli się nie powiedzie.
To ostatnie podejście zacząłem od spotkania z Dmitrijem Wasiliewem, przewodniczącym rosyjskiej Federalnej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd (FKPWiG).
Wasiliew, drobny i żylasty mężczyzna w okularach w drucianej oprawie, zza których spoglądały przenikliwe oczy, przyjął mnie w swoim gabinecie mieszczącym się w kompleksie postsowieckich budynków rządowych. Wysłuchał uważnie mojej opowieści, a kiedy skończyłem, zapytałem go, czy mógłby mi jakoś pomóc.
W odpowiedzi zadał mi proste pytanie:
— Czy oni złamali prawo?
— Oczywiście, że tak.
Wasiliew zdjął okulary, by przetrzeć jedno ze szkieł starannie złożoną chusteczką.
— To działa następująco — oznajmił. — Jeśli uważa pan, że pańskie zarzuty są uzasadnione, proszę szczegółowo opisać wykroczenia pana Potanina i złożyć skargę u nas. My ją rozpatrzymy i we właściwym czasie udzielimy odpowiedzi.
Nie byłem pewien, czy Wasiliew dodaje mi otuchy, czy stara się mnie spławić, ale postanowiłem wziąć jego słowa za dobrą monetę. Pospiesznie wróciłem do biura, wezwałem zespół prawników i kazałem im przygotować szczegółową skargę. Kiedy skończyli, efektem ich pracy był dwustustronicowy dokument w języku rosyjskim wymieniający wszystkie przepisy, do których naruszenia w naszym mniemaniu mogło dojść wskutek zapowiedzianej emisji akcji. Nie mogąc dłużej znieść niecierpliwego wyczekiwania, złożyłem skargę jeszcze tego samego dnia, w którym została ukończona.
Dwa dni później ku mojemu wielkiemu zdumieniu na ekranie Reutera ukazał się czerwony nagłówek: „FKPWiG bada przypadek naruszenia praw inwestorów”. Wszyscy byliśmy zszokowani. Wyglądało na to, że Wasiliew rzeczywiście dobierze się Potaninowi do skóry.
Mimo to nie byłem pewien, co może się wydarzyć w trakcie tego śledztwa. Teraz nie było to już wyłącznie starcie cudzoziemca z oligarchą. Do gry wkroczył Wasiliew, który był Rosjaninem, co prawdopodobnie czyniło go bardziej narażonym na niebezpieczeństwo. Nie miało znaczenia, że był przewodniczącym Federalnej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Wszystko mogło się zdarzyć.
Podczas kolejnych tygodni, kiedy Wasiliew robił swoje, codziennie rozmawiałem przez telefon z nowojorskimi asystentami Safry i siłą rzeczy moje sprawozdania dotyczące Sidanco stawały się coraz mniej entuzjastyczne. Dowiedziałem się, że Edmond zaczyna tracić wiarę w moją zdolność do rozwiązania tego problemu.
Nie byłem pewien, co zamierza Edmond, ale niepokój w jego głosie oraz częstotliwość telefonów od Sandy’ego i jego prawników z Nowego Jorku sugerowały, że coś jest nie w porządku.
Wszystko stało się jasne, kiedy zadzwonił do mnie jeden z moich brokerów i powiedział, że natknął się na Sandy’ego w holu hotelu Kempinski. Sandy mógł przylecieć do Moskwy, nie informując mnie o tym tylko z jednego powodu — żeby negocjować z Potaninem za moimi plecami.
Nie mogłem w to uwierzyć. Jeżeli moje podejrzenia były słuszne, takie posunięcie stanowiło dowód całkowitej słabości. Najprawdopodobniej Potanin i Borys Jordan mieli dobry ubaw, widząc chaos w naszych szeregach.