— Bill, musimy porozmawiać.
Patrząc na jej odbicie w lustrze, opuściłem rękę, by opłukać żyletkę w umywalce.
— Oczywiście. O co chodzi?
— Nie chcę być już twoją żoną — odparła spokojnie.
Maszynka wyśliznęła mi się z dłoni i niezdarnie zacząłem jej szukać po omacku. Zakręciłem wodę, chwyciłem ręcznik i odwróciłem się w stronę Sabriny.
— Co?
— Nie chcę być już twoją żoną. Dłużej nie mogę.
— Ale wydawało mi się, że jest nam tak dobrze — powiedziałem niepewnie.
— Wydawało się. Cóż, jestem dla ciebie miła, bo wszystko sobie przemyślałam. Nie widzę sensu, żeby dłużej się wściekać.
Sabrina posłała mi słaby uśmiech, po czym odwróciła się i poszła z powrotem do łóżka, pozostawiając mnie z moimi myślami.
Byłem zdruzgotany, ale również czułem ulgę. Nasze małżeństwo utknęło w ślepym zaułku. Nie chciałem wieść „normalnego życia na normalnej posadzie” w Londynie, do którego usiłowała mnie nakłonić, a ona nie chciała mieć nic wspólnego z moim szalonym życiem w Moskwie. Pod żadnym względem nie tworzyliśmy udanego związku, a sam fakt, że chciałem uniknąć rozpadu małżeństwa, nie był dobrym powodem, by nadal to ciągnąć. W pewnym sensie byłem jej wdzięczny, że zdobyła się na odwagę, żeby to skończyć, kiedy ja nie potrafiłem.
Pomimo ciemnych chmur wiszących nad naszym małżeństwem zostaliśmy w Grecji do końca wakacji, by nadal cieszyć się swoim towarzystwem i obecnością naszego synka. Było tak, jakbyśmy nagle znowu byli przyjaciółmi, a nie skłóconymi małżonkami, którzy nie mogą ze sobą wytrzymać. Gdy nasz urlop dobiegł końca, pojechaliśmy na lotnisko, gdzie poszliśmy w kierunku różnych bramek.
— Bill, wiem, że to moja wina — powiedziała Sabrina na pożegnanie. — Jest mi naprawdę przykro.
— Wszystko w porządku — odparłem, zdając sobie sprawę, że chociaż postąpiła wspaniałomyślnie, mówiąc coś takiego, przynajmniej połowa winy spoczywa na mnie.
— Jesteśmy dobrymi ludźmi, Bill. Ty jesteś dobrym ojcem i myślę, że ja jestem dobrą matką. Po prostu nie tak miało być.
— Wiem.
Sabrina pocałowała mnie w policzek i odeszła, pchając przed sobą wózek Davida. Kiedy patrzyłem za nimi, ogarnęło mnie to przytłaczające poczucie straty, które już tak dobrze zdążyłem poznać. Znów doznałem wrażenia, jakbym w środku był pusty, ale tym razem było o wiele gorzej. Utrata miłości jest dużo cięższa niż utrata pieniędzy.
Wróciłem do Rosji. Przyszła jesień, a Moskwa wydawała się najbardziej zimnym i nieprzyjaznym ze wszystkich miejsc na świecie, jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Jedyną pociechę stanowił fakt, że pomimo gigantycznych strat mój fundusz zdołał przetrwać i nadal działał. Co dziwne, w branży funduszy hedgingowych spadek wartości o 30 lub 40 procent oznacza, że klienci wycofują cały swój kapitał i można zwijać interes. Jednak w przypadku straty rzędu 90 procent, jaka spotkała Hermitage w 1999 roku, większość klientów powiedziała sobie: „A niech tam! Równie dobrze można spróbować to przetrwać, może wszystko wróci do normy”. Pomimo katastrofalnych wyników mój fundusz po krachu wciąż zarządzał stu milionami dolarów. Przynosiło to zyski, które wystarczały na opłacenie czynszu oraz utrzymanie niewielkiego zespołu i dalsze prowadzenie działalności.
Tylko że nie mieliśmy dosłownie nic do roboty. Począwszy od punktu szczytowego rynku aż do początku 1999 roku, wielkość obrotów spadała o 99 procent ze stu do jednego miliona dolarów dziennie i większość walorów funduszu traciła płynność do tego stopnia, że nie mógłbym ich sprzedać, nawet gdybym chciał. Nie udało mi się również umówić na spotkanie z żadnym spośród obecnych ani potencjalnych klientów. Ludzie, którzy kiedyś tak skwapliwie zapraszali mnie na swoje jachty, teraz nie znajdowali nawet kwadransa, by wypić ze mną filiżankę herbaty.
Najtrudniejszą porą dnia był dla mnie wieczór, gdy o 18.00 zamykałem biuro i wracałem do domu. Zajmowałem wystawnie urządzone mieszkanie znajdujące się niedaleko Kremla. Kuchnia była wyposażona w sprzęty marki Poggenpohl, a w łazience miałem jacuzzi i saunę. Mógłby to być naprawdę wspaniały dom, ale brakowało mu kobiecej ręki i nie trzymałem tam prawie żadnych rzeczy osobistych. Było to chłodne, sterylne i niezbyt przytulne miejsce, pozbawione przedmiotów, które darzyłbym szczególnym sentymentem, co tylko pogłębiało moje uczucie osamotnienia.
Każdy dzień zlewał się z następnym, gdy niezmiennie od rana do wieczora obserwowałem dogorywający rynek, ale 3 grudnia po powrocie z pracy odebrałem telefon. Dzwonił Sandy Koifman, prawa ręka Edmonda. Sandy odszedł z Republic National Bank po przejęciu HSBC, ale nadal utrzymywaliśmy kontakt. Jego głos brzmiał zawsze silnie i stanowczo, ale teraz mówił zupełnie innym tonem.
— Bill, mam dla ciebie bardzo złą wiadomość.
Wyglądało na to, że ostatnimi czasy docierały do mnie wyłącznie złe wiadomości.
— Co się stało?
— Edmond nie żyje.
Wypowiedzenie tych słów sprawiało Sandy’emu wyraźną trudność i słyszałem, że ten były pilot myśliwca powstrzymuje łzy.
— Co?
— On nie żyje.
— Ale jak to się stało?
— Zginął wczoraj w pożarze swojego apartamentu w Monako.
— W pożarze? O czym ty mówisz?
— Informacje wciąż są bardzo skąpe — wyjaśnił Sandy, który zdołał już zebrać się w sobie. — Policja nie ujawnia żadnych szczegółów, a Lily, żona Edmonda, jest w szoku. Z tego, co zrozumiałem, jeden z jego pielęgniarzy upozorował włamanie i podłożył ogień. Edmond i jego pielęgniarka ulegli zaczadzeniu.
Zaniemówiłem z wrażenia. Sandy również milczał.
— Mój Boże — odezwałem się w końcu. — To okropne… Jest mi tak przykro, tak bardzo przykro.
— Dziękuję, Bill. Skontaktuję się z tobą, kiedy będę wiedział coś więcej. Chciałem tylko, żebyś usłyszał o tym ode mnie.
Starannie odłożyłem słuchawkę. Ta kropla przepełniła czarę goryczy. Zdążyłem się pogodzić z tym, że Edmond nie jest już moim wspólnikiem, ale był on dla mnie kimś więcej. Edmond Safra był moim mentorem i wzorem do naśladowania.
A teraz go zabrakło.
Rozdział 16
Wtorki z Morriem
Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty rok był najgorszy w moim życiu i miałem nadzieję, że kolejne lata przyniosą jakieś pozytywne zmiany. Ale kiedy nadszedł nowy rok, trudno było dostrzec, aby cokolwiek zmieniło się na lepsze.
Co gorsza, wszyscy moi znajomi wyprowadzili się z Moskwy. Kiedyś co czwartek grywałem w pokera z imigrantami z Zachodu oraz mówiącymi po angielsku Rosjanami, a w szczytowym okresie, który przypadał na połowę 1997 roku, w tych wieczornych spotkaniach regularnie uczestniczyło trzynaście osób. Ale w styczniu 2000 roku tylko ja zostałem z tego towarzystwa. Byłem jak ostatni pasażer przy taśmie bagażowej na lotnisku. Wszyscy zabrali już swoje walizki i wrócili do domu, a ja stałem samotnie, patrząc na wstęgę podajnika, która obracała się z metalicznym skrzypieniem, i czekałem na swój bagaż, chociaż wiedziałem, że zaginął i na próżno go wypatruję.
Zostałem w Moskwie z jednej prostej przyczyny — nieważne w jaki sposób, ale zamierzałem odzyskać pieniądze swoich klientów.
Teoretycznie stan gospodarki po kryzysie powinien temu sprzyjać. Mój fundusz ulokował spory kapitał w większości rosyjskich spółek naftowych i gazowych. Spółki te sprzedawały ropę naftową za dolary, ale wszystkie opłaty regulowały w rublach. Ich sprzedaż nie uległa obniżeniu, ale ich koszty zmniejszyły się o 75 procent za sprawą kryzysu walutowego. Ujmując to najprościej, gdy maleją koszty, jakie ponosi spółka, jej zyski rosną. Spodziewałem się, że wskutek dewaluacji rubla dochody spółek z naszego portfela mogą wzrosnąć od 100 do 700 procent. Gdyby wszystko inne pozostało w niezmienionym stanie, wartość akcji tych spółek powinna znacząco wzrosnąć.