Aby tego uniknąć, musieliśmy znaleźć brokera, który zająłby się zleceniem sprzedaży i zachował przy tym całkowitą dyskrecję. Jednak brokerzy z reguły stanowią środowisko, na którym nie można polegać, a rosyjscy brokerzy w szczególności nie należą do godnych zaufania. Nie mogliśmy też skorzystać z pomocy wielkiej zachodniej firmy brokerskiej, z którą dotychczas robiliśmy interesy, bo gdyby tylko zaczęła realizować nasze zlecenia, inni mogliby szybko wydedukować, że Hermitage prowadzi wyprzedaż, i zacząć zbijać nasze ceny.
Dlatego mieliśmy bardzo ograniczone pole manewru. Spośród wszystkich wiarygodnych kandydatów wybraliśmy trzydziestotrzyletniego brokera o uprzejmym usposobieniu, który prowadził dwuosobowe biuro obrotu papierami wartościowymi w moskiewskim oddziale jednego z wielkich europejskich banków. Człowiek ten od lat zabiegał niestrudzenie, by nawiązać z nami współpracę, i teraz postanowiliśmy dać mu taką okazję.
Iwan zadzwonił do niego i oznajmił, że jego wytrwałość w końcu się opłaciła.
— Jest tylko jeden warunek — dodał. — Musi pan się zobowiązać do całkowitej dyskrecji.
— Oczywiście — odparł broker. — Możecie na mnie polegać.
Następnego dnia broker otrzymał zlecenie sprzedaży akcji o wartości 100 milionów dolarów. Prawdopodobnie spodziewał się miliona, maksymalnie pięciu, ale taka suma przeszła jego najśmielsze oczekiwania. Niewykluczone, że było to największe zlecenie w jego życiu.
W ciągu następnego tygodnia sprzedał wszystko, nie wzbudzając przy tym żadnej reakcji rynku i nie dopuszczając do żadnego wycieku informacji. Z dumą składał nam relację o swoich wynikach przekonany, że na tym jego rola się skończyła, toteż był bezgranicznie zdumiony, kiedy dostał następne zlecenie na 100 milionów dolarów. Również tym razem wywiązał się bez zarzutu. Przez kolejne dwa miesiące fundusz dawał mu podobne zlecenia, aż w końcu broker sprzedał wszystkie nasze akcje rosyjskich spółek warte miliardy dolarów, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Dzięki tym mistrzowskim operacjom jego mała i nieznana nikomu firma stała się najlepiej prosperującym biurem obrotu papierami wartościowymi w Europie. A co najważniejsze, Hermitage wyprowadził z Rosji wszystkie swoje pieniądze, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
Zabezpieczywszy swoich ludzi i kapitał, pozbawiliśmy przeciwnika dwóch najważniejszych atutów, jakie mógł wykorzystać przeciwko nam. Wszelkie kroki, jakie podjąłby teraz rząd rosyjski, nie wydawały się już tak groźne.
Poczułem się lepiej, kiedy to osiągnęliśmy, ale musiałem jeszcze odzyskać zaufanie swoich klientów. Większość z nich inwestowała w Hermitage dlatego, że mieszkałem w Rosji. Będąc na miejscu, mogłem wyszukiwać dochodowe inwestycje i chronić nasz kapitał, gdyby sprawy przybrały niepomyślny obrót. Nagle zostałem pozbawiony obu tych możliwości.
Pierwszy zwrócił uwagę na ten fakt Jean Karoubi, inwestor, którego poznałem w 1996 roku. Z biegiem lat Jean stał się jednym z moich najbliższych powierników i zawsze trzymał rękę na pulsie rynku. Gdy 17 marca agencja Reutera ujawniła informację o moich problemach z wizą, Jean zadzwonił do mnie niemal natychmiast.
— Bill, świetnie nam się współpracowało — zaczął niepodobnym do niego, pełnym powagi tonem — ale teraz jest mi trudno znaleźć jakiś powód, dla którego miałbym trzymać swoje pieniądze w funduszu, kiedy podpadłeś rosyjskim władzom.
Słysząc takie słowa w ustach jednego z moich najdawniejszych i najbardziej oddanych popleczników, byłem nieco zszokowany, ale Jean miał rację. Daleki byłem od przekonywania go, żeby zatrzymał swój kapitał w Hermitage i ryzykował jeszcze bardziej, gdy sytuacja w Rosji zacznie wymykać się spod kontroli. Najlepsze, co mógł zrobić w takiej sytuacji, to zgarnąć swoją wygraną i iść do domu.
W ciągu kolejnych dni przeprowadziłem wiele podobnych rozmów z klientami, którzy doszli do takich samych wniosków. Wiedziałem, że wkrótce zaczną przychodzić zlecenia umorzenia i nie będzie ich mało.
Najbliższym dniem, w którym inwestorzy mogli wycofać pieniądze z funduszu, był 26 maja, musieli jednak złożyć wniosek osiem tygodni wcześniej. Zatem 31 marca mogłem się przekonać, jak poważna jest sytuacja.
Tego dnia o 17.20 otrzymałem listę zleceń od HSBC, administratora funduszu. Zwykle subskrypcje i umorzenia mieściły się na jednej stronie, a w bardziej aktywnym kwartale zajmowały dwie albo trzy. Jednak ta lista miała dziesięć stron i obejmowała 240 osób, które żądały zwrotu swoich pieniędzy. Szybko przerzuciłem cały plik do końca i podsumowałem wszystko. Przeszło 20 procent kapitału miało zostać wycofane.
Bądź co bądź była to ogromna liczba, a wiedziałem, że to dopiero początek. Stałem na skraju przepaści. Wszystko, na co tak ciężko pracowałem, zaczynało obracać się w ruinę. Sytuacja mogłaby się poprawić tylko wtedy, gdybym odzyskał rosyjską wizę. Ale ja postawiłem na niej krzyżyk.
Co zdumiewające, rząd brytyjski tak łatwo się nie poddał. W połowie czerwca zadzwonił do mnie Simon Smith, szef sekcji rosyjskiej Biura Spraw Zagranicznych.
— Znaleźliśmy obiecujący sposób na rozwiązanie pańskiego problemu z wizą. Ale zanim wykonamy następny krok, chciałbym się upewnić, czy nadal jest pan zainteresowany powrotem do Rosji.
— Oczywiście, że jestem zainteresowany — odparłem z entuzjazmem. — Ale myślałem, że po tej aferze w mediach już nic nie da się zrobić.
— Dziennikarze z całą pewnością nie ułatwili nam zadania. Ale my nie dajemy za wygraną — zapewnił mnie Smith.
— Co pan ma na myśli?
— Jak panu zapewne wiadomo, Rosja jest gospodarzem szczytu G8, który odbywa się piętnastego lipca w Petersburgu. Zamierzamy umieścić pańską sprawę w terminarzu premiera, aby porozmawiał o niej osobiście z Putinem.
— Naprawdę… byłoby wspaniale.
— Proszę nie obiecywać sobie zbyt wiele. Nie ma nic pewnego, ale pracujemy nad tym.
Odłożyłem słuchawkę i wyjrzałem przez okno. Jak mogłem nie robić sobie wielkich nadziei. Wstrzymanie wizy naraziło moje interesy na szwank, a jej przywrócenie równie łatwo mogło znów postawić fundusz na nogi.
W miarę jak zbliżał się szczyt G8, stawałem się kłębkiem nerwów. Gdyby interwencja premiera Tony’ego Blaira przyniosła pozytywny skutek, zmieniłoby to moje życie. Jednak kiedy mijały dni i tygodnie, zaczęły ogarniać mnie wątpliwości. Nie mogłem skontaktować się ze Smithem. Próbowałem zachować zimną krew, ale nie mogłem pojąć, czemu najpierw Smith dodawał mi otuchy, a potem nagle zamilkł.
Kiedy nie mogłem już dłużej tego znieść, zadzwoniłem do sir Roderica Lyne’a, byłego ambasadora brytyjskiego w Rosji, który obecnie był doradcą HSBC. Lyne nie krył zaskoczenia, że Smith w ogóle zasugerował poruszenie mojej sprawy podczas G8, i poradził mi, żebym nie obiecywał sobie zbyt wiele. Z doświadczenia wiedział, że podczas takich szczytów zawsze pojawiają się nieprzewidziane kwestie, które burzą starannie ustalony porządek obrad.
Starałem się zastosować do jego rady, ale sześć dni przed rozpoczęciem szczytu Elena i ja poszliśmy na lunch do Richoux, restauracji przy Circus Road w dzielnicy St. John’s Wood. Kiedy zasiedliśmy przy stoliku, Elena wzięła numer „Observera” i zaczęła od niechcenia przerzucać strony.