Выбрать главу

Dzień później konferencja dobiegła końca, a Elena i ja wróciliśmy do Londynu dumni z mojej przypadkowej interwencji na najwyższym szczeblu.

Na rezultat trzeba było czekać kilka tygodni, ale 19 lutego otrzymałem informację z Moskwy na temat mojej wizy. Odpowiedź nie nadeszła jednak z Federalnej Służby Granicznej, lecz od podpułkownika Artema Kuzniecowa z moskiewskiego oddziału Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Było to dziwne. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zajmowało się sprawami kryminalnymi, a nie wizami. Ponieważ nie mówiłem po rosyjsku, poprosiłem o pomoc Wadima.

— W porządku, wyjaśnię panu, na czym polega sytuacja — powiedział Kuzniecow, kiedy Wadim poinformował go, że pracuje dla mnie.

– Świetnie.

— O ile mi wiadomo, pan Browder złożył wniosek o pozwolenie na przekroczenie granicy Federacji Rosyjskiej.

— Tak, złożyliśmy komplet dokumentów.

— Zatem chciałbym wstąpić do pana i omówić tę sprawę, jeżeli to możliwe — rzekł Kuzniecow swobodnym tonem.

— Widzi pan, rzecz w tym, że obecnie nie przebywam w Moskwie — odparł Wadim. — Więc gdyby mógł pan nam wysłać swoje pytania, postaramy się na nie odpowiedzieć.

— Nie mogę ich panu wysłać. Wolałbym porozmawiać osobiście — powiedział Kuzniecow z irytacją w głosie.

To nie było zwyczajne dochodzenie. Zgodnie z obowiązującymi procedurami rosyjscy urzędnicy zawsze wysyłali mi pytania na piśmie. Po dziesięciu latach spędzonych w Rosji dobrze wiedziałem, że jeśli ktoś prosi o nieoficjalne spotkanie, to oznacza tylko jedno — chce łapówki. W wielu sytuacjach, kiedy urzędnik chciał na mnie coś wymusić, ignorowałem go, a on zawsze dawał mi spokój.

— Im szybciej odpowiecie na te pytania, tym szybciej wasze problemy znikną — oznajmił Kuzniecow na koniec.

Jak w przypadku podobnych żądań w przeszłości, to również postanowiłem zignorować.

Być może ta rozmowa bardziej wytrąciłaby mnie z równowagi, gdyby otwarcie funduszu Hermitage Global nie przebiegało tak pomyślnie, toteż szybko o niej zapomniałem. Do funduszu jeden po drugim przystępowali moi dawni klienci, jak również wielu nowych. Do końca kwietnia 2007 roku zebrałem 625 milionów dolarów. Nie zrekompensowało to sumy wycofanej z rosyjskiego funduszu, ale oznaczało, że zdołałem powstrzymać krwawienie i moja firma pozostanie na rynku.

W poniedziałek 4 czerwca 2007 roku miałem spotkać się w paryskim hotelu Westin z radą dyrektorów, by przedstawić wyniki z początkowej fazy działalności Hermitage Global. Po wszystkich niepomyślnych wydarzeniach, jakie spotykały mnie w ciągu ostatnich dwóch lat, po raz pierwszy od czasu wydalenia z Rosji mogłem się podzielić z radą dyrektorów jakąś dobrą wiadomością.

Iwan i ja przyjechaliśmy na miejsce wieczorem 3 czerwca, żeby się przygotować. Następnego ranka wstałem o 6.00, poszedłem do siłowni, wziąłem prysznic i zjadłem lekkie śniadanie. O 8.00 wisiałem na telefonie, kłócąc się z moim traderem o akcje pewnej spółki z Dubaju, które miał sprzedać kilka dni wcześniej. Na giełdzie w Dubaju wystąpiły problemy techniczne, które doprowadziły do wstrzymania sprzedaży. Teraz ceny akcji spadały, a ja byłem wściekły, że nie udało się ich sprzedać, nim zaczęliśmy tracić pieniądze. Trader próbował się usprawiedliwiać, a ja byłem coraz bardziej rozdrażniony.

W trakcie tej burzliwej dyskusji usłyszałem sygnał oczekującego połączenia. Spojrzałem na wyświetlacz tylko po to, by sprawdzić, czy nie dzwoni Elena, która pod koniec miesiąca miała urodzić nasze drugie dziecko. Nie była to jednak Elena, lecz Emma, sekretarka moskiewskiego biura Hermitage. Emma, sympatyczna dwudziestojednoletnia Rosjanka z prowincji, która wyglądała o kilka lat młodziej, była uczciwa, pracowita i skrupulatnie prowadziła nasze biuro. Rzadko kontaktowała się ze mną bezpośrednio, więc kazałem traderowi zaczekać i przełączyłem aparat na drugą rozmowę.

— Emmo, czy to może poczekać?

— Nie, nie może — odparła nieskazitelną angielszczyzną. — Do naszego biura właśnie wkroczyło dwudziestu pięciu milicjantów w cywilu.

— Co?

Emma powtórzyła to, co właśnie powiedziała.

— O kurwa. Zaczekaj. — Przełączyłem się na rozmowę z traderem, powiedziałem mu, że zadzwonię później, i wróciłem do połączenia z Emmą. — Czego chcą?

— Nie wiem, ale jest tu pewien facet, Artem Kuzniecow, który nimi dowodzi, i on…

— Powiedziałaś: Kuzniecow?

— Tak.

To musiał być ten sam Artem Kuzniecow, który próbował mnie przycisnąć kilka miesięcy wcześniej.

— Czy ma nakaz przeszukania?

— Tak. Pokazał mi go, ale nie pozwolił zatrzymać.

— Czy możesz zanotować, co jest na nim napisane?

— Postaram się.

Rozłączyłem się i zadzwoniłem do Iwana, żeby powiedzieć mu, co się dzieje. Iwan był równie wstrząśnięty i zadzwonił do Emmy. Potem skontaktowałem się z moim moskiewskim prawnikiem, Jamisonem Firestone’em. Jamison, wysportowany, przystojny, czterdziestojednoletni Amerykanin o jasnych oczach, brązowych włosach i niespotykanie chłopięcej twarzy, był rusofilem, który mieszkał w Moskwie od 1991 roku. Był wspólnikiem zarządzającym Firestone Duncan, kancelarii prawnej, którą założył wraz z innym Amerykaninem, Terrym Duncanem. W 1993 roku, podczas kryzysu konstytucyjnego w Rosji, Terry udał się do wieży telewizyjnej Ostankino, by wspierać protestujących. Kiedy siły rządowe otworzyły do nich ogień, próbował ewakuować rannych, ale sam został postrzelony i wkrótce potem zmarł. Od tamtego czasu Jamison sam prowadził firmę.

Jamison od razu wzbudził moją sympatię, nie tylko tym, że był szczery i bezpośredni — polubiłem go również dlatego, że w przeciwieństwie do innych prawników nigdy ze mnie nie zdzierał. Na przestrzeni lat połączyło nas wiele interesów i obaj wspólnie się rozwijaliśmy.

Gdy tylko Jamison podniósł słuchawkę, darowałem sobie wszelkie uprzejmości i od razu przeszedłem do rzeczy.

— Jamie, przed chwilą dzwoniła do mnie sekretarka z Moskwy i…

— Bill, właśnie miałem do ciebie dzwonić…

— Jamie, milicja zrobiła nalot na moje biuro!

— U ciebie też są?

— O czym ty mówisz, Jamie?

— Dwa tuziny tajniaków właśnie przetrząsają moją kancelarię. Mają nakaz w sprawie Kamei.

Ta wiadomość była jak cios prosto w twarz.

— Jezu Chryste!

Kameya była rosyjską spółką należącą do jednego z naszych klientów, któremu doradzaliśmy przy inwestycjach na rosyjskiej giełdzie. Skoro milicja wkroczyła jednocześnie do naszego biura i kancelarii Jamisona, nasuwał się tylko jeden wniosek, że celem jest Hermitage.

— Kurwa, Jamie, co robić?

— Nie wiem. Zamknęli nas wszystkich w sali konferencyjnej. Nie wypuszczają nikogo, nawet do toalety. Ten nakaz nie wydaje mi się ważny. Gliny nie mają prawa rozpocząć rewizji, dopóki nie stawi się nasz obrońca, a oni i tak wywracają wszystko do góry nogami.

— Mógłbyś do mnie zadzwonić, kiedy dowiesz się czegoś więcej?

— Zadzwonię.

Zakończyłem rozmowę. Byłem już spóźniony na spotkanie z radą dyrektorów. Złapałem teczkę z moim terminarzem i dokumentami do prezentacji i szybko zbiegłem na dół. W moich żyłach buzowała adrenalina i nie potrafiłem myśleć o niczym innym, jak tylko o tych rewizjach.

Wszedłem do sali, gdzie czekali na mnie czterej członkowie rady dyrektorów, mężczyźni po pięćdziesiątce i sześćdziesiątce, którzy przybyli z różnych zakątków Europy. Wyglądali na odprężonych i zadowolonych, kiedy popijając kawę i pogryzając rogaliki, plotkowali o giełdowych nowinkach. Zburzyłem ten beztroski nastrój, opowiadając im, co się dzieje w Moskwie. Gdy mówiłem, do sali wpadł blady jak ściana Iwan. Jeden z członków rady zapytał, czy wiemy już coś więcej. Ponieważ nie mieliśmy nowych wiadomości, postanowiłem zadzwonić do Emmy i przełączyłem telefon na tryb konferencyjny.