— Panowie, przyjrzałem się podatkom Kamei od każdej strony. Iwan nie zrobił nic złego.
Podczas gdy Siergiej pomagał nam zrozumieć zawiłości prawa podatkowego, Iwan potrzebował również specjalisty od prawa karnego, aby uporać się z milicją. Zatrudniliśmy więc Eduarda Hajruddinowa, byłego oficera dochodzeniowego i sędziego, który od 1992 roku pracował jako adwokat. Miał czterdzieści osiem lat, prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, siwe włosy, gęste wąsy i potężne dłonie. Przywodził na myśl rosyjską wersję kowboja z reklamy Marlboro. Był typem człowieka, którego warto mieć po swojej stronie, gdyby sytuacja stała się nieciekawa. Występował jako obrońca i wygrał kilka z najgłośniejszych i pozornie beznadziejnych spraw kryminalnych w Rosji — co w kraju, gdzie współczynnik skazań przekracza 99 procent, zakrawało na istny cud.
Eduard zaoferował się pójść na komisariat milicji i sprawdzić, o co chodziło funkcjonariuszom. Gdy przybył na miejsce, skierowano go do prowadzącego śledztwo w naszej sprawie trzydziestotrzyletniego majora, Pawła Karpowa. Eduard poprosił go o udostępnienie akt sprawy, do których przysługiwał mu wgląd zgodnie z rosyjskim prawem. Karpow odmówił. To nie było normalne. W ciągu całej swojej piętnastoletniej kariery adwokata Eduard jeszcze nigdy z czymś takim się nie spotkał.
Prawnik był przygnębiony oporem Karpowa, za to ja uznałem to za dobry znak. Pomyślałem, że skoro Karpow boi się pokazać nam akta, musi to oznaczać, że po prostu nie ma żadnej sprawy.
Niestety moja optymistyczna teoria niemal natychmiast zaczęła się kruszyć. Już 14 czerwca zadzwoniła do mnie Catherine Belton, brytyjska dziennikarka, która podczas szczytu G8 w 2006 roku zapytała Putina, dlaczego zostałem wydalony z Rosji. Obecnie pracowała dla „Financial Timesa” i chciała się dowiedzieć, czy mogę jakoś skomentować nalot funkcjonariuszy rosyjskiej milicji na moje biuro. Udzieliłem jej odpowiedzi, licząc, że w swoim artykule wiernie przedstawi sytuację z naszego punktu widzenia.
Gdy rankiem następnego dnia podniosłem leżące pod drzwiami gazety, na pierwszej stronie „Financial Timesa” zobaczyłem nagłówek: Rosja prowadzi kontrolę podatkową w firmie Browdera. Przysiadłem na ławeczce w korytarzu i przeczytałem trzy razy cały artykuł. Roiło się w nim od insynuacji i wymysłów rosyjskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ale moją uwagę zwróciło jedno zdanie w samym środku artykułu: „Zdaniem śledczych pan Browder stoi za tym spiskiem”.
Ci ludzie nie ustępowali ani na krok. Mieli znacznie poważniejsze zamiary. Cokolwiek działo się w związku z Iwanem i Kameyą, stanowiło tylko preludium do tego, co szykowali przeciwko mnie.
Perspektywy były niepokojące, a my znajdowaliśmy się w skrajnie niekorzystnym położeniu. Mogliśmy mieć najlepszych prawników w Rosji, ale nie miało to żadnego znaczenia, gdyż naszymi przeciwnikami byli funkcjonariusze organów ścigania, którzy działali poza prawem. Teraz przede wszystkim potrzebowaliśmy informacji — takich, jakimi dysponowała FSB. Potrzebowaliśmy pomocy Asłana, mężczyzny, który w 2006 roku ostrzegł Wadima i doradził mu ucieczkę, kiedy zaczęło robić się gorąco po moim wydaleniu z Rosji.
Nie mieliśmy pojęcia, czy wewnętrzny konflikt, który nakłonił go do udzielenia informacji Wadimowi, nadal trwa, ani czy Asłan będzie skłonny znów nam pomóc, ale warto było spróbować.
Wadim wysłał mu niewinną informację, prosząc o rozmowę.
Pół godziny później przyszła odpowiedź: „Co chcesz wiedzieć?”.
„Mam nadzieję, że możesz mi powiedzieć, kto stoi za tymi nalotami z ubiegłego tygodnia, jak również co planują dalej?” — odpisał Wadim.
Po kilku minutach przyszła kolejna odpowiedź: „Tak, wiem. Za tym wszystkim stoi Departament K FSB. Chcą przyskrzynić Browdera i zagarnąć cały jego kapitał. To dopiero początek. Szykują wiele innych spraw kryminalnych”.
Gdy Wadim tłumaczył mi treść tej wiadomości, moja noga zaczęła mimowolnie dygotać. Informacja Asłana była jednoznaczna i przerażająca, a ja desperacko pragnąłem, by ten człowiek się mylił.
Miałem tysiące pytań, zaczynając od tego, czym jest Departament K.
Zapytałem Wadima, on jednak tego nie wiedział. Podeszliśmy do jego biurka, licząc, że uda się nam coś znaleźć w Internecie. Po otwarciu kilku odnośników dotarliśmy do oficjalnej witryny rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Okazało się, że Departament K jest wydziałem zajmującym się zwalczaniem szpiegostwa gospodarczego.
Chwiejnym krokiem wróciłem do swojego biurka i opadłem na fotel. Poleciłem sekretarce, aby nie przełączała do mnie żadnych rozmów. Musiałem to wszystko przetrawić. Świadomość, że jestem ścigany przez Departament K, była zbyt trudna do zniesienia.
Jestem ścigany przez rosyjską tajną policję i nic z tym nie mogę zrobić — myślałem. Nie mogę złożyć na nich zażalenia ani zażądać wglądu w akta mojej sprawy. To jest tajna policja. Co gorsza oni dysponują wszelkimi środkami, jakie można sobie wyobrazić, zarówno zgodnymi z prawem, jak i bezprawnymi. FSB nie tylko wydaje nakazy aresztowania i wnioski o ekstradycję, ale również zleca zamachy.
Rozdział 24
„W Rosji tylko baśnie dobrze się kończą”
Gdy tak siedziałem przy biurku, próbując to wszystko ogarnąć, sekretarka bezszelestnie położyła na blacie obok mojego łokcia karteczkę z wiadomością: „Dzwoniła Elena. Nic pilnego”. W normalnych okolicznościach zadzwoniłbym do niej, ale moją głowę zaprzątało tyle myśli, że tego nie zrobiłem.
Mniej więcej godzinę później Elena zadzwoniła ponownie. Tym razem odebrałem.
— Czemu nie zadzwoniłeś?! — krzyknęła, zanim zdążyłem się odezwać.
— O co ci chodzi? Powiedziałaś, że to nic pilnego.
— Nie. Powiedziałam, że to jest pilne. Ja rodzę. Jestem w szpitalu.
— O mój Boże! Już jadę!
Zerwałem się z fotela i pognałem w stronę wyjścia. Nie miałem zamiaru czekać na windę i zbiegłem po schodach, z trudem łapiąc równowagę na zakrętach, gdyż na nogach miałem mokasyny o gładkich podeszwach. Gdy wypadłem na ulicę oświetloną popołudniowym słońcem, zdążyłem już zapomnieć o Departamencie K, FSB i Rosji.
Covent Garden pokrywa gmatwanina wąziutkich uliczek, które prowadzą do zamkniętej dla ruchu kołowego Piazzy, a wsiadanie do taksówki w tej dzielnicy mijało się z celem, gdyż potrzeba było dwudziestu minut, żeby stamtąd wyjechać. Puściłem się sprintem w stronę Charing Cross Road, ale gdy tam dotarłem, w zasięgu wzroku nie było żadnej wolnej taksówki. Oglądając się co chwila przez ramię, czy nie nadjeżdża taryfa, biegłem dalej w kierunku szpitala. Kluczyłem między pieszymi oraz wszystkim, co jeździ po londyńskich ulicach, włącznie z ciężarówkami, dwupoziomowymi autobusami i skuterami. Wydawało się, jakby w całym mieście nie było wolnej taksówki. Szpital znajdował się zbyt daleko, by dotrzeć tam na piechotę, ale wciąż biegłem, aż w końcu udało mi się zatrzymać taksówkę przy Shaftesbury Avenue.
Piętnaście minut później wpadłem z impetem do szpitala. Jak skończony oferma dotarłem do sali porodowej na trzecim piętrze. Elena była w ostatniej fazie porodu. Krzyczała z bólu, a twarz miała czerwoną od wysiłku. Nie miała czasu, by wściekać się na mnie — nie miała czasu, by w ogóle o mnie pomyśleć. Wziąłem ją za rękę, a ona ścisnęła mnie tak mocno, że jej paznokcie nieomal rozorały mi skórę do krwi. Dwadzieścia minut później przyszła na świat nasza druga córka — Veronica.
W przeciwieństwie do narodzin Jessiki, kiedy radość przysłaniała myśli o wydarzeniach w Rosji, tym razem moje problemy były tak ogromne, że nie potrafiłem się od nich uwolnić. Gdy tylko zyskałem pewność, że Elena i Veronica są zdrowe, znów zacząłem się martwić.