Nie zamierzałem dzielić się z Eleną złymi wiadomościami, w każdym razie na pewno nie teraz. Postanowiłem dać jej wypocząć i cieszyć się naszą małą córeczką. Następnego dnia wróciliśmy do domu, a ja starałem się trzymać fason, kiedy odwiedzali nas krewni i przyjaciele, by zobaczyć dziecko i złożyć gratulacje. Jednak ani na chwilę nie mogłem zapomnieć o tym, co działo się na drugim planie. Jeżeli do tej pory jakoś się trzymałem, zawdzięczałem to głównie Elenie. Nasz związek cechował osobliwy rytm emocji. Ilekroć wpadałem w panikę, ona była spokojna, i na odwrót. Jak dotąd sprawdzało się to doskonale, ale najnowsze wieści były tak wstrząsające, że nie wyobrażałem sobie, by ów schemat zadziałał.
Dwa dni po powrocie do domu nie mogłem już dłużej czekać. Wieczorem, gdy ukołysałem Veronicę do snu, podszedłem i usiadłem obok Eleny.
— Jest coś, o czym musimy porozmawiać.
Elena chwyciła mnie za rękę i spojrzała mi w oczy.
— O co chodzi?
Opowiedziałem jej o najnowszej informacji Alana na temat Departamentu K. Leżąca w wiklinowej kołysce Veronica co jakiś czas przerywała mi, gaworząc przez sen albo wydając typowe dla noworodków serie urywanych westchnień.
— Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? — zapytałem, skończywszy opowieść.
Wyraz twarzy Eleny nie zmienił się ani na moment. Jak zawsze emanowała spokojem.
— Zaczekajmy na ich następny krok, a wtedy zareagujemy — powiedziała cicho. — Oni mogą wydawać się straszni, ale to tylko ludzie, jak wszyscy. Kiedyś popełnią błąd.
Elena uścisnęła moją dłoń i obdarzyła mnie jednym ze swoich łagodnych uśmiechów.
— A co z naszymi wakacjami? — spytałem.
Zaplanowaliśmy rodzinne wakacje na sierpień, kiedy tylko Veronica będzie mogła podróżować.
— To proste. Pojedziemy. Będziemy dalej normalnie żyć.
Na szczęście przez kilka następnych tygodni panował spokój, a z Rosji nie nadchodziły żadne alarmujące wieści. W połowie sierpnia 2007 roku wybraliśmy się w krótką podróż samolotem na południe Francji. Veronica większą część lotu przespała, a Jessica i ja zajęliśmy się dziecinną grą, do której wykorzystaliśmy plastikową butelkę i foliowy woreczek z kilkoma skrawkami papieru. David podawał nam napoje, serwetki, ulubione zabawki i przekąski, a w przerwach odrabiał zadanie domowe. Gdy wylądowaliśmy w Marsylii, odruchowo włączyłem blackberry’ego, by sprawdzić, czy ktoś do mnie dzwonił albo wysłał mi wiadomość. Nie było nic — w każdym razie nic ważnego — i uznałem to za dobry znak na początek wakacji. Przeszliśmy odprawę, odebraliśmy bagaż i udaliśmy się w stronę wyjścia z terminalu. Gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz, owionęła nas przyjemna fala gorącego powietrza. Kierowca, który po nas przyjechał, pomógł załadować nasze rzeczy, po czym wszyscy wsiedliśmy do vana. Kiedy samochód ruszył, rozległ się sygnał mojej komórki. Dzwonił Iwan.
— Bill, znowu się zaczęło — odezwał się głosem, w którym pobrzmiewała panika.
Nim zdążyłem się zorientować, o co mu chodzi, moja noga zaczęła bezwolnie dygotać. Jego panika była zaraźliwa.
— Co się zaczęło?
— Milicja robi nalot na moskiewski oddział Credit Suisse.
— A co to ma wspólnego z nami?
— Szukają wszystkiego, co należy do Hermitage.
— Ale my niczego u nich nie trzymamy — odparłem.
— Tylko że milicja chyba o tym nie wie.
— W takim razie czego szukają?
— Zaczekaj. Mam kopię nakazu rewizji. — Iwan odłożył słuchawkę i pół minuty później znów się odezwał. — Szukają wszystkiego, co należy do Hermitage Capital Management, Hermitage Capital Services, Hermitage Capital Basset Management, Hermitage Basset Management… i tak dalej przez dwie strony. Mam kontynuować?
— Nie.
Najwyraźniej rosyjska milicja próbowała grać z nami w okręty, formułując nazwę naszej firmy na wszystkie możliwe sposoby w nadziei na trafienie. Nieomal parsknąłem śmiechem na tę amatorszczyznę.
— Kto dowodzi tą akcją? — zapytałem.
— I to jest właśnie najgorsze. Artem Kuzniecow.
Jasny szlag! Artem Kuzniecow? Wydawało się, że ten człowiek ma swój udział we wszystkich plagach, jakie spadły na nas w Rosji.
Zakończyliśmy rozmowę, ale już wiedziałem, że oto przechodzimy do kolejnego etapu. Nasz informator, Asłan, miał rację — ci ludzie rzeczywiście dybali na nasz kapitał. Nie mogłem tylko zrozumieć, dlaczego nie wiedzieli, że nie mamy już w Rosji żadnych aktywów. Czyżby rosyjska tajna służba nie była aż tak sprytna? Niewykluczone. Jak zauważyła Elena, być może ci ludzie faktycznie popełniają błędy jak wszyscy.
Kuzniecow opuścił Credit Suisse z pustymi rękami, ale nadal szukał jakichś aktywów Hermitage. W ciągu następnych dwóch tygodni, kiedy próbowałem się rozkoszować słoneczną pogodą południowej Francji, on przeprowadzał rewizje w innych moskiewskich bankach. Wkroczył do HSBC, Citibanku i ING, ale w żadnym z nich niczego nie znalazł.
Gdy docierały do mnie wieści o kolejnych rewizjach, coraz bardziej oddalałem się od mojej rodziny. Zamiast odpoczywać, śpiewać kołysanki Veronice i Jessice albo pluskać się z Davidem w basenie, większość czasu spędzałem na rozmowach telefonicznych, usiłując przewidzieć, co teraz zrobi nasz przeciwnik.
Kiedy wakacje dobiegły końca, wróciłem do Londynu i zaszyłem się w biurze wraz z moim zespołem, aby zaplanować następne posunięcia. Głównym problemem natury prawnej było postępowanie przeciwko Iwanowi. Nie przejmowałem się zbytnio rewizjami w bankach, ale głęboko nurtowało mnie wszystko, co mogłoby doprowadzić do aresztowania lub ekstradycji Iwana.
Ponieważ Eduard przekonał się, że major Karpow nie jest skłonny do udzielania informacji na temat sprawy Iwana, Siergiej wpadł na interesujący pomysł.
— Skoro milicja nie chce nam powiedzieć, co się dzieje, może powinniśmy zwrócić się bezpośrednio do władz skarbowych i sprawdzić, co mają nam do powiedzenia?
Był to dobry pomysł. Nasze biuro księgowe wysłało list do moskiewskiego urzędu skarbowego, w którym rozliczała się Kameya, z zapytaniem, czy spółka ta ma jakieś zaległości podatkowe.
Gdy 13 września Siergiej zadzwonił do Iwana, aż kipiał z podniecenia.
— Księgowi dostali odpowiedź. Nie uwierzysz, ale wynika z niej, że Kameya nie zalega z żadnymi podatkami. Tak naprawdę ma nadpłatę w wysokości stu czterdziestu tysięcy dolarów!
Iwan przekazał mi tę wiadomość, wprawiając mnie w osłupienie. Mieliśmy niepodważalny dowód, że zarzuty przeciwko niemu są całkowicie fałszywe. Równie dobrze Scotland Yard mógłby wkroczyć do naszego londyńskiego biura, oskarżając nas o uchylanie się od zobowiązań podatkowych, podczas gdy lokalny urząd skarbowy nie odnotowałby żadnych zaległości. Bez względu na to, jak bardzo wypaczony był rosyjski wymiar sprawiedliwości, ten list w pełni oczyszczał Iwana.
Po raz pierwszy od wielu miesięcy zacząłem się odprężać. Minął wrzesień, zaczął się październik, a z Rosji nie przychodziły już żadne złe wiadomości. Trwaliśmy w pełnej gotowości, czekając na kolejne ciosy, ale tej jesieni posiedzenia sztabu kryzysowego zaczęły zamieniać się stopniowo w narady inwestycyjne. Nareszcie mogliśmy odetchnąć z ulgą i rozmawiać z analitykami o papierach wartościowych zamiast z prawnikami o milicyjnych nalotach.
Krajem, do którego wciąż nawiązywaliśmy podczas tych spotkań, była Korea Południowa.
Koreę Południową trudno uznać za kraj rozwijający się, jak Tajlandia czy Indonezja, ale bazując na wskaźniku cena/zysk, udziały koreańskich spółek były tam o 40 procent tańsze niż na giełdzie amerykańskiej. Przyciągało to uwagę takich inwestorów jak ja. Skoro nie potrafiłem znaleźć żadnej logicznej przyczyny takiej różnicy cen, to kurs akcji pewnych przedsiębiorstw teoretycznie mógł wzrosnąć. Postanowiłem wybrać się w październiku do Korei, by odwiedzić kilka tamtejszych spółek i spróbować ustalić, dlaczego ich akcje są tak tanie.