Выбрать главу

Wylądowałem w Seulu w niedzielny wieczór 14 października. Po dwunastogodzinnym locie i dwóch godzinach jazdy z lotniska do centrum miasta zameldowałem się w hotelu Intercontinental i rozpakowałem bagaż. Chociaż w Seulu zegar wskazywał 23.00, mój organizm był przekonany, że jest wczesne popołudnie. Przez większą część nocy bezskutecznie próbowałem zasnąć, aż w końcu dałem za wygraną. Wstałem z łóżka i usiadłem przy oknie, za którym rozciągała się nocna panorama Seulu. Migocące światłami i wyraźnie obce miasto przywodziło na myśl scenerię z jakiegoś filmu. Czy to w Tokio, w Pekinie, Hongkongu czy w Bangkoku, każdy gość z Zachodu po przybyciu do Azji przeżywa taki rozstrój wywołany nagłą zmianą strefy czasowej.

Tej nocy pozostało mi jeszcze kilka godzin snu i musiałem zerwać się z łóżka wcześnie rano, by zdążyć na spotkanie z Kevinem Parkiem, trzydziestopięcioletnim koreańskim brokerem, w którego towarzystwie miałem złożyć wizyty w różnych przedsiębiorstwach. Park zaaranżował spotkania z przedstawicielami kilku banków, firmy deweloperskiej i dostawcy części samochodowych. Mój rozstrojony zegar biologiczny sprawiał, że każde z tych spotkań kosztowało mnie wiele wysiłku i musiałem szczypać się pod stołem, żeby nie zasnąć. To był ciężki dzień.

Wieczorem znajdowałem się na skraju omdlenia, ale Kevin uparł się, bym poszedł z nim na koreańskie barbecue. Tak sumiennie wywiązał się z zadania, planując moją podróż, że nie mogłem mu odmówić. Wypiłem dwie dietetyczne cole w hotelowym pokoju, opłukałem twarz zimną wodą i zjechałem do holu, gdzie czekał na mnie Kevin. W restauracji zamówiliśmy bulgogi, bibimbap i kimchi. Po kolacji, kiedy byłem przekonany, że mogę nareszcie wrócić do hotelu i rzucić się do łóżka, Kevin zaprosił mnie na drinka do pobliskiego baru karaoke, gdzie mieliśmy spotkać kilku jego kolegów z pracy. Przeżywałem istne katusze, gdy Kevin i jego koledzy próbowali mnie częstować szkocką, zmieniając się kolejno przy mikrofonie. W końcu o północy, kiedy powieki same zaczynały mi opadać, mój koreański gospodarz ulitował się nade mną i wsadził mnie do taksówki, którą wróciłem do hotelu.

Następnego dnia czekało mnie jeszcze więcej spotkań i jeszcze więcej jedzenia, ale mimo problemów z aklimatyzacją i przesadnej gościnności cieszyłem się, że znów mogę być zwykłym analitykiem inwestycyjnym i choć na chwilę oderwać się od problemów związanych z Rosją.

Pod koniec dnia wróciłem do Intercontinentala, by sprawdzić pocztę. Brytyjskie sieci komórkowe nie działają w Korei, więc moje biuro przekazywało mi wszystkie wiadomości do hotelu. Kiedy jadąc windą, przeglądałem plik kartek, zauważyłem notkę od Wadima: „Zadzwoń do mnie, kiedy to dostaniesz. Pilne”.

Wadim nie miał skłonności do przesady, kiedy więc twierdził, że coś jest pilne, to naprawdę takie było. Serce zaczęło mi kołatać, kiedy biegłem do swojego pokoju, żeby zatelefonować.

Wadim odebrał po pierwszym sygnale.

— Bill, zadzwonił do nas dziś rano komornik z sądu w Petersburgu. Powiedział, że zapadł wyrok w sprawie jednej z naszych rosyjskich spółek inwestycyjnych, i chciał się dowiedzieć, gdzie może znaleźć pieniądze na pokrycie roszczenia.

Chociaż sprzedaliśmy wszystkie nasze udziały w rosyjskich przedsiębiorstwach, musieliśmy zachować puste spółki holdingowe przez trzy lata, aby móc je prawidłowo zlikwidować.

— Wyrok? Jaki wyrok? O czym on mówi?

— Nie wiem.

— Jesteś pewien, że ten człowiek naprawdę istnieje?

Było wielce prawdopodobne, że mieliśmy do czynienia z jakąś nieporadną maskaradą.

— Nie, ale myślę, że nie powinniśmy tego ignorować.

— Oczywiście. O jakiej kwocie mówił? — zapytałem, spodziewając się, że co najwyżej przeoczyliśmy rachunek na 200 dolarów za usługi kurierskie, który jakimś sposobem trafił do sądu.

— Siedemdziesiąt jeden milionów dolarów.

— Siedemdziesiąt jeden milionów? To szaleństwo! Z jakiego tytułu?

— Nie mam pojęcia.

— Wadimie, natychmiast przekaż to Eduardowi i Siergiejowi. Musimy się dowiedzieć, o co chodzi.

— Już się robi.

Mój beztroski tydzień w Korei diabli wzięli. Rosjanie nie odpuszczali. Cała ta sprawa z komornikiem była śmiechu warta. Skąd, do cholery, wzięło się to roszczenie? Kto za nim stał? Jak mogli zająć aktywa, których nie było już nawet w Rosji? Nie mogli. A jeżeli mogli?

Nie byłem już w stanie myśleć o Korei. Musiałem jak najszybciej wracać do Londynu. Zadzwoniłem do Kevina, przeprosiłem go serdecznie, że nie dam rady przyjść na kolację, i poprosiłem, żeby odwołał resztę zaplanowanych spotkań. Następnie skontaktowałem się z biurem Korean Air i zarezerwowałem bilet na samolot do Londynu na następny ranek.

Po długim locie udałem się prosto do biura, gdzie czekali na mnie Iwan i Wadim. Zasiedliśmy w sali konferencyjnej i wysłuchałem relacji o tym, co udało się wyjaśnić, kiedy byłem w powietrzu.

Po pierwsze, wyrok był prawdziwy. Eduard pojechał pociągiem do Petersburga, poszedł do sądu, poprosił o akta sprawy i sfotografował je aparatem cyfrowym. Wadim sięgnął po zdjęcia leżące na stercie papierów i położył je przede mną.

— Tu jest napisane „Mahaon” — wyjaśnił, wskazując palcem na kopię dokumentu. Była to nazwa jednej z zawieszonych spółek holdingowych naszego funduszu. — A tu jest kwota.

Kwota była podana w rublach, ale przeprowadziłem w myślach szybką kalkulację i okazało się, że stanowiła równowartość blisko 71 milionów dolarów.

— Jak mogliśmy o tym nie wiedzieć? — zapytałem przekonany, że to jakieś kolosalne niedopatrzenie z naszej strony.

— Siergiej też się nad tym zastanawiał — odparł Wadim. — Kiedy Eduard był w Petersburgu, Siergiej sprawdził rejestr własności spółki.

— I co? — zapytałem pełen złych przeczuć.

Iwan westchnął ciężko.

— Mahaon została skradziona, Bill.

— Jak to skradziona? Jak można ukraść spółkę?

— Nie jest to łatwe — odparł Iwan, który znał się trochę na procedurach urzędowych. — Ale w zasadzie spółka może bezprawnie zmienić właściciela, jeżeli ktoś wejdzie w posiadanie jej pieczęci, aktów własności, certyfikatów i dokumentów rejestracyjnych.

Słysząc to, doznałem wstrząsu.

— Właśnie taką dokumentację skonfiskowała milicja — powiedziałem cicho. — Podczas nalotu na kancelarię Jamiego.

— Otóż to — potwierdził Iwan.

A następnie wyjaśnił, że kiedy to się stało, nowi posiadacze dokumentów mogli postępować jak pełnoprawni właściciele spółki. Mogli ją prowadzić albo zlikwidować, upłynnić jej aktywa albo zmienić siedzibę — praktycznie mieli nieograniczone możliwości.

Teraz wszystko stało się jasne. Padliśmy ofiarą procederu zwanego „rosyjską grabieżą zorganizowaną”. Zazwyczaj polega on na tym, że skorumpowani funkcjonariusze milicji wszczynają fałszywe śledztwa, przekupieni sędziowie zatwierdzają konfiskatę majątków, a członkowie grup przestępczych są gotowi uciszyć każdego, kto wejdzie im w drogę. Była to tak powszechna praktyka, że niezależny rosyjski dziennik „Wiedomosti” opublikował nawet wykaz dostępnych usług wraz z cenami. Na przykład zamrożenie kapitału albo wszczęcie postępowania karnego kosztowało 50 tysięcy dolarów, a wydanie nakazu sądowego 300 tysięcy. Jedynym sposobem na skuteczną walkę z tymi rabusiami był skrajnie brutalny odwet, który w naszym przypadku oczywiście nie wchodził w grę.