Po wizycie w Waszyngtonie zdałem sobie sprawę, że aby nadać sprawie Siergieja odpowiednią wagę, musimy zwrócić na nią uwagę mediów. Na temat Siergieja ukazało się zaledwie kilka artykułów, a wszystkie zostały napisane wkrótce po jego aresztowaniu. Chociaż bardzo się starałem, dziennikarze po prostu nie wykazywali zainteresowania. Wprawdzie w Rosji działo się tyle złego, jednak historia uwięzionego prawnika nie jawiła się im jako warta opublikowania. Ilekroć zaczynałem opowiadać o skomplikowanych szczegółach sprawy Siergieja, dziennikarze przewracali oczami.
Gdy już wyczerpałem całą listę rosyjskich korespondentów, natknąłem się na młodego reportera „Washington Post”, Philipa Pana. W przeciwieństwie do innych przebywał on w Moskwie od niedawna i nie był zblazowany. Od razu dostrzegł w tym temacie wielki potencjał.
Od początku lipca do sierpnia 2009 roku przeprowadził wywiady z członkami naszej ekipy, zweryfikował nasze dokumenty i stawał na głowie, by zmusić rosyjskie władze do udzielenia nam odpowiedzi. Na początku sierpnia połączył wszystkie obciążające materiały w naprawdę mocny demaskatorski artykuł. Ukazał się on 13 sierpnia w „Washington Post” i nosił tytuł Nagonka na trzech prawników, którzy wykryli przekręt. Pan oskarżył rosyjskie władze o oszustwo na wielką skalę i wytłumaczył, w jaki sposób chciały zatuszować przestępstwo, biorąc na cel Siergieja, Eduarda i Władimira.
W normalnych okolicznościach taka sensacyjna wiadomość wzbudziłaby wielkie poruszenie, ale tym razem panowała niezmącona cisza. Żadnej reakcji ze strony Rosjan, którzy sprawiali wrażenie, jak gdyby nic się nie stało. Co gorsza, rosyjska prasa nie podchwyciła tematu. Dziennikarze bali się pisać o czymkolwiek, co miało związek ze mną. Omijali mnie, jakbym był radioaktywny.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy ukazał się artykuł w „Washington Post”, Sabine Lutheusser-Schnarrenberger ogłosiła swój raport. Ona również skrupulatnie przedstawiła, jak doszło do wyłudzenia zwrotu podatku i jak Siergiej został niesłusznie aresztowany i jest maltretowany w więzieniu. W podsumowaniu napisała: „Nie mogę się oprzeć podejrzeniom, że ten skoordynowany atak został przeprowadzony przy wsparciu wysoko postawionych urzędników. Wydaje się, że wykorzystują oni słabe punkty w systemie sądownictwa karnego Federacji Rosyjskiej”.
Jej raport był stanowczy i oskarżycielski, ale również nie spotkał się z żadnym oddźwiękiem. Rosjanie zbyli go milczeniem. Ludzi, którzy pastwili się nad Siergiejem, takie rzeczy po prostu nie obchodziły.
Urządziliśmy w firmie wielką debatę, aby zadecydować, co robić. Tradycyjne metody wsparcia nie przynosiły żadnych efektów, a nam zaczynało brakować pomysłów. Wtem nasza dwudziestoczteroletnia sekretarka wetknęła głowę do gabinetu.
— Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale mimowolnie podsłuchałam waszą rozmowę — powiedziała. — A myśleliście o tym, żeby zamieścić film na YouTube?
W 2009 roku niespecjalnie się orientowałem, czym jest YouTube, więc sekretarka przyniosła swój laptop i pokazała, jak to działa.
Ponieważ na wszystkich innych frontach nasze działania prowadziły donikąd, warto było tego spróbować. Pod koniec roku uporządkowaliśmy wszystkie informacje na temat oszustwa, napisaliśmy scenariusz i wyprodukowaliśmy czternastominutowy film. Wyjaśniał on w prosty sposób, jak milicjanci do spółki z przestępcami zdołali okraść rosyjski skarb państwa na 230 milionów dolarów i w jaki sposób zemścili się na Siergieju, który wykrył ich oszustwo. Przygotowaliśmy dwie wersje — jedną po rosyjsku, a drugą po angielsku. Przekaz był o wiele bardziej przejrzysty i zrozumiały niż wszystko, czego próbowaliśmy do tej pory, i spodziewałem się, że wywoła ogromne wrażenie.
Paliłem się, by jak najszybciej opublikować film, ale chciałem, żeby najpierw zaaprobował go Siergiej, ponieważ to on był najbardziej narażony na ewentualne reperkusje. Przekazałem kopię scenariusza jego prawnikowi i czekałem niecierpliwie na wiadomość. Jednak okazało się, że Siergiej boryka się z poważniejszymi problemami.
Latem 2009 roku stan jego zdrowia uległ znacznemu pogorszeniu. Lekarze z więziennego ambulatorium zdiagnozowali u niego zapalenie trzustki, kamicę żółciową i zapalenie pęcherzyka żółciowego. Zalecili mu badanie ultrasonograficzne i nie wykluczali, że będzie konieczna operacja.
Tydzień przed badaniem, które było zaplanowane na 1 sierpnia 2009 roku, major Silczenko podjął decyzję o przeniesieniu Siergieja z Matrosskoj Tiszyny do Butyrek, pilnie strzeżonego więzienia, które w czasach sowieckich pełniło funkcję punktu przesiadkowego w drodze do gułagu. Miejsce to było owiane w Rosji złą sławą, o wiele bardziej ponurą niż Alcatraz w Stanach. Co gorsza okazało się, że w Butyrkach nie ma zaplecza medycznego, które zapewniłoby Siergiejowi odpowiednią opiekę.
To, co musiał tam przeżyć, przywodziło na myśl Archipelag Gułag Sołżenicyna.
Gdy 25 lipca został przetransportowany do Butyrek, od razu zwrócił się do władz więzienia o umożliwienie mu dalszego leczenia, które powinien mieć zapewnione. Jego prośba została jednak najzwyczajniej zignorowana. Przez wiele tygodni marniał w celi, a z każdym dniem jego dolegliwości przybierały na sile.
W końcu późnym popołudniem 24 sierpnia ból żołądka stał się tak nieznośny, że Siergiej nie był w stanie leżeć. W każdej pozycji czuł przenikliwe kłucie, które rozchodziło się poprzez splot słoneczny i promieniowało na całą klatkę piersiową. Poczuł ulgę, dopiero kiedy podkurczył kolana, zwinął się w kłębek i zaczął się kołysać z boku na bok.
O 17.30 wrócił z przesłuchania Eryk, jego współlokator z celi, i zobaczył, że Siergiej leży na pryczy w pozycji embrionalnej i cicho pojękuje. Zapytał go, co mu jest, ale Siergiej cierpiał tak mocno, że nie zdołał odpowiedzieć. Wtedy Eryk zawołał, żeby wezwano lekarza. Usłyszał go strażnik i obiecał sprowadzić pomoc, ale na tym się skończyło. Pół godziny później Eryk zaczął uderzać w kraty, aby przyciągnąć uwagę strażnika, ale nikt nie zareagował.
Minęła godzina, gdy na korytarzu dały się słyszeć jakieś męskie głosy.
— Która cela?
— Dwieście sześćdziesiąt siedem! — krzyknął Eryk. — Proszę, chodźcie tu szybko!
Nikt jednak nie przyszedł.
W ciągu następnych kilku godzin ból stał się jeszcze bardziej nieznośny. Siergiej trzymał się dzielnie, choć łzy ciekły mu po twarzy, aż w końcu o 21.30 do celi weszli dwaj strażnicy, którzy zabrali go do izby chorych.
Musiał czekać kolejne pół godziny, podczas gdy pielęgniarka powoli wypełniała jakieś papierki. Kucał, przyciskając kolana do piersi, by złagodzić ból. Kiedy pielęgniarka skończyła wreszcie pisać, warknęła oskarżycielsko:
— No dobra. Co pana sprowadza?
Ciałem Siergieja wstrząsały silne dreszcze, więc mówił powoli przez zaciśnięte zęby.
— Boli mnie tak, że nie mogę wytrzymać. Dopraszałem się wiele razy, ale nie zostałem zbadany przez lekarza, odkąd mnie tu przeniesiono miesiąc temu.
Pielęgniarka była wyraźnie poirytowana.
— Jak to nie został pan zbadany? Badał pana lekarz w poprzednim areszcie.
— Tak. Zalecił mi leczenie i operację. Ale tutaj niczego takiego mi nie zapewniono.
— Kiedy pan do nas trafił? Dopiero miesiąc temu? I czego pan oczekuje? Chodzić w kółko do lekarza? Należało się leczyć, kiedy był pan na wolności.
— Na wolności nie chorowałem. Te dolegliwości się pojawiły, kiedy trafiłem do aresztu.