Cóż, jakkolwiek było, niech ją wszyscy diabli. Frank wrócił do swego pokoju, spakował torbę, podjechał metrem na stację kolejową i wsiadł do nocnego pociągu, który jechał na zachód, przez Tharsis do Pavonis Mons.
Przez kilka miesięcy, kiedy wprowadzano kosmiczną windę na odpowiednią orbitę, Pavonis Mons powoli stawało się centralnym punktem Marsa, spychając na dalszy plan Burroughs, tak jak Burroughs niegdyś usunęło w cień Underhill. A ponieważ winda miała wylądować już niedługo, oznaki przyszłej dominacji tej strefy pojawiały się wszędzie. Równolegle do toru magnetycznego pociągu, który wspinał się na strome wschodnie zbocze, zbudowano dwie nowe drogi i cztery potężne rurociągi; wszędzie leżały również szeregi lin i przewodów, linie słupów trakcji mikrofalowej oraz dziesiątki stacji, szlaków towarowych, magazynów i hałd śmieci. A potem, na ostatniej i najbardziej urwistej krzywiźnie przy szczycie stożka wulkanu Frank dostrzegł istne mrowisko namiotów i budynków przemysłowych, które zagęszczało się coraz bardziej ku górze — szeroki stożek zabudowano niemal całkowicie. Między budynkami leżały ogromne tafle generatorów promieniowania słonecznego oraz urządzenia przetwarzające energię mikrofalową ze znajdujących się na orbicie baterii słonecznych. Każdy mijany po drodze namiot stanowił niemalże miasteczko, zatłoczone małymi blokami mieszkalnymi, a w każdym bloku mieszkały prawdziwe tłumy ludzi. I w każdym oknie wisiało pranie. W namiotach w pobliżu toru magnetycznego rosło bardzo niewiele drzew, i miejsce to wyglądało jak miejska dzielnica handlowa. Frank zauważył stragany zjedzeniem, wypożyczalnie kaset wideo, otwarte od frontu sale gimnastyczne, sklepy odzieżowe i nowoczesne samoobsługowe pralnie. Wszędzie na ulicach zalegały sterty śmieci.
Pociąg dojechał do stacji na stożku. Frank wysiadł z wagonu i ruszył do przestronnego namiotu dworcowego. Z południowego stożka rozciągał się rozległy widok na wielką kalderę — ogromne, prawie okrągłe wgłębienie, niemal zupełnie gładkie, z wyjątkiem jednego gigantycznego leja, który biegł od stożka ku północnemu wschodowi. Lej tworzył wielką szczelinę przecinającą kalderę i był śladem po potężnej ubocznej eksplozji. Była to jedyna skaza w konstrukcji, poza nią skalna ściana była zupełnie regularna, a dno kaldery niemal idealnie okrągłe i prawie zupełnie płaskie. Miało sześćdziesiąt kilometrów szerokości i pięć kilometrów głębokości. Wyglądało jak zaczątek gigantycznego moholu. Nieliczne ślady ludzkiej obecności na dnie kaldery były prawie niewidoczne ze stożka i z tej odległości wyglądały jak mrowiska.
Równik planety przebiegał dokładnie przez południowy stożek Pavonis Mons i tam właśnie konstruktorzy zamierzali ulokować dolny koniec windy. Punkt zamocowania był to solidny, brązowobiały betonowy bunkier wzniesiony o kilka kilometrów na zachód od dużego namiotowego miasta otaczającego stację kolejową. Na zachód od bunkra równolegle do stożka pobudowano rząd fabryczek. Stały tam także maszyny do robót ziemnych i leżały stosy materiałów, czekających na przetworzenie; wszystko połyskiwało z fotograficzną klarownością w przezroczystym, bezpyłowym, rzadkim górskim powietrzu pod ciemnośliwkowym niebem. Na nieboskłonie w pobliżu zenitu dostrzec można było wiele gwiazd; widoczne były nawet za dnia.
Nazajutrz po przyjeździe Franka obsługa lokalnego biura jego departamentu zaprowadziła go do bazy windy. Technicy właśnie tego popołudnia zamierzali wychwycić końcówkę liny przytrzymującej kabel windy. Operacja nie była zbytnio widowiskowa, niemniej jednak dość ciekawa. Koniec liny oznaczony był przez małą, zdalnie sterowaną rakietę; podczas jej lotu migotały nieprzerwanie skierowane na wschód dysze, a dodatkowo co jakiś czas wybuchały nagłym blaskiem dysze północne i południowe. Rakieta zniżała się powoli, podtrzymywana przez dźwig, i wyglądała niemal tak jak każdy inny lądujący pojazd, zjedna tylko różnicą: nad rakietą znajdowała się srebrna lina, prosta, wyraźna kreska, która ciągnęła się w górę i widoczna była parę tysięcy metrów ponad rakietą. Obserwując ten widok, Frank odniósł wrażenie, że stoi na dnie morza i spogląda na wielką wędkę spuszczoną ze śliwkowej powierzchni wody, wędkę, do której przywiązano ogniście barwną przynętę. Nagle poczuł ucisk w gardle i nie mógł już dłużej patrzeć, musiał pochylić głowę. Przez chwilę patrzył w dół, głęboko oddychając. Bardzo osobliwe uczucie!
Po zakończeniu operacji oprowadzono Franka po bazie. Dźwig, który przed chwilą pochwycił linę, stał na dnie dużego wgłębienia w betonowym bloku, a właściwie — betonowym kraterze. Na ścianach tego krateru znajdowały się łukowato wygięte srebrne kolumny, na których tkwiły zwoje magnetyczne. Ich zadaniem będzie utrzymywanie końca kabla w amortyzującym wstrząsy tunelu falowym. Kabel powinien się unosić dość wysoko ponad betonowym dnem komory, przytwierdzony za uchwyt swej zewnętrznej części. Tak to w każdym razie miało wyglądać: idealnie zrównoważona orbita i kabel prowadzący z nowego małego księżyca aż do tej konstrukcji. Trzydzieści siedem tysięcy kilometrów długości i zaledwie dziesięć metrów szerokości.
Po zabezpieczeniu linki przytrzymującej, sam kabel można było skierować w dół dość łatwo, nie należało jednak robić tego w sposób gwałtowny, ponieważ powinien wejść w swoją ostateczną orbitę naprawdę bardzo łagodnie, zbliżając się do niej asymptotycznie.
— To będzie jak paradoks Zenona — zauważył Slusinski.
Tak więc dopiero wiele dni po wizycie Franka w bazie, na niebie w końcu pojawił się koniuszek kabla. Przez następne kilka tygodni opadał jeszcze wolniej, stale widoczny na nieboskłonie. Widok był naprawdę niesamowity. Za każdym razem, gdy Chalmers spoglądał w tamtym kierunku, odczuwał lekki zawrót głowy i za każdym wracał do niego obraz oceanicznego dna i wędki, czarnej żyłki zwisającej ze śliwkowej powierzchni.
Frank spędził ten czas, organizując biuro Departamentu Marsa w mieście, które pewnego dnia nazwano Sheffield. Jego ludzie z Burroughs protestowali przeciwko przeprowadzce, ale zignorował ich opinie. Odbywał także spotkania z amerykańską kadrą kierowniczą i twórcami projektu, a wszystkie dotyczyły różnych aspektów konstrukcji i działania windy, problemów Sheffield albo innych miast Pavonis. Amerykanie reprezentowali zaledwie ułamek tutejszej siły roboczej, ale Frank i tak był wiecznie zajęty, ponieważ całkowity projekt był naprawdę ogromny. Amerykanie zresztą wyraźnie przeważali wśród dyrektorów i twórców programów komputerowych związanych z aktualną budową wagoników windy. Wprowadzenie tak wielu rodaków Chalmersa na stanowiska dyrektorskie i kierownicze niewątpliwie stanowiło warte miliardów dolarów mistrzowskie posunięcie i wielu ludzi Franka za to wysoko ceniło, chociaż powinni raczej dziękować jego AI, Slusinskiemu oraz Phyllis.
Sporo Amerykanów mieszkało w leżącym na wschód od Sheffield miasteczku pod namiotem, które zwano Teksasem. Dzielili ten teren z przedstawicielami innych nacji, którym spodobało się to miejsce lub trafili do osady przypadkowo. Frank spotykał się z nimi, kiedy tylko mógł, tak że zanim kabel całkowicie opadł, stanowili już całkiem zorganizowany zespół i prowadzili konsekwentną politykę, albo też — jak mówili niektórzy — tkwili nieodwołalnie pod “pantoflem” Franka. Tak czy owak, byli szczęśliwi, że są tutaj, póki wydawało im to się to warte zachodu. I tak wiedzieli, że są słabsi niż wspólnota Wschodniej Azji, która budowała dachy wagoników windy, czy Unia Europejska konstruująca sam kabel. No i o wiele mniej potężni niż Praxis, Amex, Armscor czy Subarashii.