Gdy zjeżdżali, pociąg zatrzymywał się co kilometr w małych komorach powietrznych z nierdzewnej stali, które służyły za stacje kolejowe dla miasteczek namiotu. Frank wysiadł na jednej z nich; znaki w śluzie mówiły, że osada nazywa się El Paso. Przeszedł przez otwarty luk pasażerskiej komory powietrznej.
Przynajmniej widok jest stąd piękny, nie można zaprzeczyć, pomyślał. Z wielkiego wschodniego stoku wulkanu biegł kolejowy tor magnetyczny i rurociągi, a po obu ich stronach stały setki namiotów, które wyglądały jak mydlane bańki. Przezroczysty materiał starszych namiotów ustawionych wyżej na stoku stawał się powoli coraz bardziej purpurowy. Z elektrowni obok stacji dochodził głośny szum wentylatorów, który łączył się z wysokim terkotem ustawionego gdzieś generatora hydrazynowego. Ludzie mówili tu po hiszpańsku i angielsku. Frank zadzwonił do biura i polecił swojej ekipie zatelefonować do mieszkania mężczyzny, który skarżył się na gangi, i który mieszkał właśnie w El Paso. Mężczyzna był w domu i Chalmers umówił się z nim na spotkanie w kawiarence obok stacji, dokąd natychmiast poszedł i usiadł przy najbliższym stoliku. Było tu pełno gości płci obojga. Jedli i rozmawiali jak w każdym innym tego typu miejscu na świecie. Małe elektryczne samochodziki z szumem przesuwały się tam i z powrotem wąskimi uliczkami, przeważnie obładowane wysokimi stosami kartonów i skrzyń. Budynki obok stacji miały trzy piętra i zbudowano je z prefabrykatów: wzmocnionego stalą betonu pomalowanego na biało i niebiesko. Od stacji przez całą główną ulicę biegły dwa rzędy posadzonych w donicach młodych drzewek. Małe grupki ludzi siedziały na astrodarni, bez celu wędrowały od sklepu do sklepu lub spieszyły z plecakami i walizami ku stacji. Wszyscy wyglądali na trochę zdezorientowanych albo niepewnych, jak gdyby nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć albo nie nauczyli się jeszcze chodzić po tutejszej powierzchni.
Mężczyzna pojawił się w kawiarni wraz z całym tłumkiem swoich sąsiadów. Wszyscy mieli niewiele ponad dwadzieścia lat i byli zbyt młodzi — tak się przynajmniej mówiło — aby w ogóle przebywać na Marsie. Może kuracja mogłaby naprawić szkody wyrządzone przez promieniowanie i dokładnie odtworzyć ich zniszczone tkanki… Ale któż mógł to wiedzieć na pewno, póki nie spróbuje? Króliki doświadczalne, tym właśnie byli. Jak zawsze.
Frank dziwnie się czuł, stojąc wśród nich. Wyglądał jak starożytny patriarcha; odnosili się do niego z mieszaniną szacunku i protekcjonalności, tak jak traktuje się dziadka. Zirytowany tym faktem, zaproponował im spacer, chciał, aby mu pokazali okolicę. Młodzi ludzie poprowadzili go więc wąskimi uliczkami. Coraz bardziej oddalali się od stacji. Frank zauważył, że między wyższymi budynkami znajdują się długie rzędy baraków: placówki badawcze, stacje wodne albo przytułki tymczasowe dla uchodźców. Było ich całe mnóstwo. Zbocze wulkanu pospiesznie zniwelowano i na dwu — albo trzystopniowym stoku stało teraz wiele baraków. Młodzi ludzie powiedzieli Frankowi, że z powodu nachylenia stoku musieli starannie ustawiać łóżka, a w kuchni zachowywać szczególną ostrożność.
Chalmers spytał, czym się tu zajmują. Większość odpowiedziała, że pracują w Sheffield dla przedsiębiorstwa przeładunkowego. Rozładowywali wagoniki windy i przenosili towary na pociągi. Miały tę pracę wykonywać automaty, ale — co było zaskakujące — sporo pracy wciąż jeszcze pozostawało dla ludzi. Potrzebni byli operatorzy ciężkiego sprzętu, programatorzy robotów, monterzy urządzeń, kierowcy maszyn i robotnicy budowlani. Większość tych nowych znajomych Franka rzadko wychodziła na powierzchnię, a niektórzy nigdy tam nie byli. Na Ziemi wykonywali pracę podobnego rodzaju albo byli bezrobotni. Tu znaleźli dla siebie życiową szansę. Prawie wszyscy chcieli wrócić któregoś dnia na rodzimą planetę, ale sale gimnastyczne były zatłoczone, wstęp do nich drogi, a ćwiczenia pochłaniały zbyt wiele czasu, powoli więc możliwość powrotu coraz bardziej się od tych ludzi oddalała. Mówili z dziwnym południowym akcentem, którego Frank nie słyszał od dzieciństwa; czuł się, jak gdyby słuchał głosów z poprzedniego stulecia albo wręcz z epoki elżbietańskiej. Czy ludzie doprawdy ciągle mówili w ten sposób? W telewizji nigdy tego nie słyszał.
— Wy wszyscy jesteście tutaj już tak długo, że nie przeszkadza wam ciągłe przebywanie wewnątrz — oznajmił jeden z nich, dziwnie zniekształcając niemal każde słowo — ale my nie możemy tego znieść.
“Ni mużemy tego zniść!”
Frank zajrzał do kuchni.
— Co jadacie? — zapytał.
Ryby, jarzyny, ryż, tofu. Wszystko to przychodziło w paczkach. Nie skarżyli się, uważali takie jedzenie za dobre. Och, ci Amerykanie, osobnicy o najbardziej w historii ludzkości spaczonym guście i smaku! Niech mi ktoś da cheeseburgera! Martwili się natomiast zupełnie innymi sprawami: ciągłym uwięzieniem, brakiem prywatności, teleoperacją, tłokiem. I problemami, które z tego wynikały.
— Cały ekwipunek ukradziono mi następnego dnia po przylocie.
— Mnie też.
— I mnie.
Kradzieże, napady, wymuszenia. Wszyscy zgodnie oświadczyli Frankowi, że przestępcy pochodzą z innych miast namiotowych. Twierdzili, że to głównie Rosjanie. W każdym razie ludzie rasy białej, mówiący dziwnym językiem. Wśród kryminalistów byli też czarni, ale nie tak wielu jak na Ziemi.
Powiedzieli też, że tydzień temu zgwałcono kobietę.
— Żartujecie!? — krzyknął z przerażeniem Frank.
— Jak pan śmie mówić, że żartujemy! — krzyknęła z oburzeniem jakaś kobieta.
W końcu odprowadzili go z powrotem na stację. Frank zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Zupełnie nie wiedział, co im powiedzieć. Zgromadził się przed nim spory tłumek: niektórzy go rozpoznali i przyłączyli się do grupy, innych przywołano lub przyciągnięto.
— Zobaczę, co da się zrobić — mruknął i szybko wszedł do śluzy.
Podczas powrotnej jazdy pociągiem bezmyślnie zaglądał do namiotów. Jedno miasteczko składało się z budowli przypominających trumny. Styl tokijski. Musiało tu być o wiele tłoczniej niż w El Paso i Frank zastanowił się nad tym, czy mieszkańcy tej osady się tym przejmują. Chyba nie. Niektórzy byli przyzwyczajeni do tego, że się ich traktuje jak łożyska kulkowe. Właściwie większość ludzi na Ziemi tak żyła. Tylko że przecież na Marsie miało być zupełnie inaczej!
Frank wrócił do Sheffield i idąc przez halę na stożku zapatrzył się na cienką pionową linię kosmicznej windy. Był tak zamyślony, że nie dostrzegał innych przechodniów, a na niektórych nawet wpadał. W pewnej chwili zatrzymał się i rozejrzał po tłumie. Kręciło się tu około pięciuset osób, obcych ludzi, żyjących własnym życiem. Kiedy ta planeta tak się zmieniła? Na początku byli przecież tylko wysuniętą placówką naukową, stanowili garstkę badaczy, rozproszonych po tym świecie, na którym powierzchnia lądu była taka sama jak na Ziemi: Eurazja, Afryka, Ameryka, Australia i Antarktyda, wszystko dla nich. Cały ten ląd był tu nadal, a jaka jego część znajdowała się pod namiotami i została przystosowana do życia? Dużo mniej niż jeden procent. A co mówiła UNOMA? Że jest już tutaj milion ludzi, a kolejne miliony są w drodze. Miała to być kraina bez jakiegokolwiek nadzoru i bez przestępstw, a okazała się przestępczym światem bez policji. Milion ludzi i żadnych praw z wyjątkiem praw konsorcyjnych. Liczył się tylko wynik finansowy. Zminimalizuj koszty, zmaksymalizuj zyski. Obracaj łagodnie setkami swoich łożysk kulkowych.
Tydzień później zastrajkowali mieszkańcy kilku namiotowych osad na południowym stoku. Frank usłyszał tę nowinę po drodze do biura, gdy zadzwonił do niego Slusinski. Strajkujące namioty zamieszkiwali w większości Amerykanie. Ludzie z biura Franka byli przerażeni.