Выбрать главу

— Zamknęli stacje kolejowe i nie pozwalają nikomu odjechać, nie można ich więc kontrolować, chyba że uszkodzimy awaryjne komory powietrzne…

— To ty się zamknij, Slusinski.

Frank pojechał południowym torem magnetycznym do strajkujących namiotów, lekceważąc obiekcje asystenta. Polecił nawet sporej grupie swoich ludzi, aby na dole do niego dołączyli.

Ekipa zajmująca się bezpieczeństwem Sheffield stała na stacji, ale Frank kazał im wsiąść do pociągu i odjechać. Zrobili to po krótkiej naradzie z zarządem miasta. Przy wejściu do śluzy Chalmers przedstawił się i poprosił, aby pozwolili mu wejść do środka. Był sam, więc go przepuścili.

Gdy pojawił się na głównym placu namiotu, otoczyło go morze wściekłych twarzy.

— Wyłączcie kamery — zasugerował. — Porozmawiamy bez świadków.

Usłuchali. Było tu tak samo jak w El Paso; ludzie mówili z innym akcentem, ale skarżyli się na te same problemy. Dzięki swojej poprzedniej wizycie Frank domyślał się, co chcą mu powiedzieć, mógł więc przemówić, nie czekając na ich żale. Spojrzał na nich posępnie i dostrzegł, że jego kompetencja zrobiła na nich spore wrażenie. Są po prostu młodzi, pomyślał.

— Słuchajcie, wasza sytuacja jest rzeczywiście zła — powiedział wreszcie po godzinie rozmowy. — Ale jeśli będziecie przez długi czas strajkować, jedynie ją pogorszycie. Przyślą tu korpus bezpieczeństwa, a wtedy nie będzie to już zabawa w złodziei i policjantów, ale życie w prawdziwym więzieniu. Przekazaliście nam swoje postulaty, więc teraz powinniście spuścić z tonu i negocjować. Powołajcie komitet, który będzie was reprezentował, i zróbcie listę skarg i żądań. Udokumentujcie wszystkie przypadki przestępstw, po prostu spiszcie je i każcie ofiarom podpisać oświadczenia. Zrobię z tego dobry użytek, wierzcie mi. Następny krok należy do UNOMY i do Ziemi, ponieważ tutaj złamano postanowienia traktatu. — Przerwał, aby odpocząć. — Tymczasem wracajcie do pracy! Łatwiej można w ten sposób zabić czas niż siedząc tu w zamknięciu. Jeśli podejmiecie pracę, zadziała to na waszą korzyść podczas negocjacji. A jeśli nie wrócicie do pracy, mogą wam odciąć dostawę żywności i to was wykończy. Lepiej, żebyście zrobili to z własnej, nieprzymuszonej woli. Wtedy będziecie wyglądać na rozsądnych negocjatorów.

I w ten sposób strajk się skończył. Część tłumu zgotowała nawet Frankowi owację, kiedy wracał na stację.

Z trudem tłumił w sobie ślepą furię; w pociągu odmówił rozmów ze swoimi ludźmi i nie reagował na ich znaczące spojrzenia, w których czaiło się idiotyczne pytanie. Nakrzyczał tylko na szefa służb bezpieczeństwa, nazywając go arogantem i głupcem.

— Gdybyście wy, skorumpowani dranie, działali jak należy, ten strajk by się nie zdarzył! Po co tu jesteście, u diabła!? Dlaczego ludzie są napadani w namiotach? Po co płacą za ochronę? Gdzie jesteście, kiedy to wszystko się zdarza!?

— To nie należy do naszych kompetencji — odparł mężczyzna; jego wargi były sine ze strachu.

— Do cholery, daj pan spokój! A co należy do waszych kompetencji? Tylko wasze bezdenne kieszenie? — Mówił tak długo, aż ludzie z bezpieczeństwa wstali i wyszli z pojazdu. Byli na niego tak samo wściekli, jak on na nich, ale zbyt zdyscyplinowani czy przestraszeni, aby mu odpowiedzieć.

Gdy znalazł się w swoim biurze w Sheffield, długo spacerował z pokoju do pokoju, pokrzykując na pracowników. Potem zaczął telefonować. Sax, Wład, Janet. Wyjaśnił im sytuację i każde z nich doradziło mu to samo, więc przyznał, że jest to jedyna droga wyjścia. Musiał polecieć na górę, na wierzchołek windy i porozmawiać z Phyllis.

— Załatwcie mi rezerwację — polecił swoim ludziom.

Wagonik windy wyglądał jak stary dom w Amsterdamie: był wąski i wysoki, zakończony u góry jasnym pomieszczeniem o przezroczystych ściankach i kopulastym sklepieniu, które przypominało Frankowi baniaczek na Aresie. Drugiego dnia podróży dołączył do innych pasażerów wagonika (tym razem tylko dwudziestu, najwyraźniej nie było zbyt wielu chętnych na jazdę tą trasą) i wspólnie wjechali małą wewnętrzną windą wagonika trzydzieści pięter w górę do owej przezroczystej nadbudówki, aby stamtąd obserwować mijanie Fobosa. Pomieszczenie to było szersze niż właściwa winda, toteż rozciągał się z niego widok również w dół, toteż Frank spojrzał na łukowatą linię horyzontu planety. Była o wiele bielsza i grubsza niż ostatnim razem, gdy ją widział. Ciśnienie doszło już do stu pięćdziesięciu milibarów, co było naprawdę imponującym osiągnięciem, nawet jeśli atmosfera składała się jedynie z trującego gazu.

Nadal czekali na pojawienie się małego księżyca, a Frank obserwował znajdującą się pod nim planetę. Pajęcza strzała kabla kierowała się prosto w dół na powierzchnię, a Chalmers miał wrażenie, jak gdyby wraz ze współpasażerami wznosił się wysoką, wąską rakietą, obcą i dziwną w swej smukłości i długości, rozciągała się bowiem kilka kilometrów w dół pod jego stopami i kilka w górę nad jego głową. Tak to wyglądało z kabla. Kulista, pomarańczowa powierzchnia Marsa wydawała się stąd niemal tak czysta i nietknięta stopą ludzką jak kiedyś, przed wieloma laty, gdy mieli na niej wylądować po raz pierwszy, wydawała się zupełnie niezmieniona pomimo ich usilnych starań. Aby to ujrzeć, trzeba było po prostu unieść się nad nią wystarczająco wysoko.

Wtedy właśnie jeden z pilotów wskazał Fobosa, brudnobiały obiekt na zachód od windy. Po dziesięciu minutach już znalazł się nad nimi, pędząc obok z zadziwiającą szybkością, wielki szary ziemniak poruszający się szybciej niż obserwatorzy nadążali obracać głowy. Nagle świsnęło i zniknął. Pasażerowie w nadbudówce gwizdali, krzyczeli, a potem rozgadali się, wymieniając wrażenia. Frank przez tę krótką chwilę, kiedy pojawił się księżyc, zdołał dostrzec jedynie kopułę nad Stickney, migoczącą jak klejnot w skale, tor magnetyczny otaczający środek Fobosa jak obrączka ślubna i jakieś jaskrawosrebrne bryły. Tylko tyle szczegółów zapamiętał z tego zamazanego obrazka. Pilot powiedział, że księżyc przelatywał w odległości pięćdziesięciu kilometrów od nich z prędkością siedmiu tysięcy kilometrów na godzinę. Nie była to wcale specjalnie duża prędkość, z taką właśnie uderzało w planetę sporo meteorytów. Cóż, może nie jest specjalnie duża, pomyślał Frank, ale dla mnie zupełnie wystarczy.

Zjechał z powrotem na dół i wszedł do jadalni.

Próbował sobie utrwalić w pamięci obraz pędzącego Fobosa. Ludzie przy stoliku obok niego rozmawiali o wyrzuceniu księżyca w górę, aby sprzągł swoją orbitę z Dejmosem. Był teraz poza pętlą, niczym nowe Azory; był całkowicie niepotrzebny i stanowił jedynie niedogodność dla kabla.

Phyllis twierdziła kiedyś, że i Marsa czeka podobny los w Układzie Słonecznym, jeśli nie zostanie zbudowana winda, która wejdzie w jego studnię grawitacyjną. Jeśli jej nie zbudujemy, mówiła, górnicy będą omijać Marsa i jego księżyce, wybierając eksploatację bogatych w metale planetoid, które nie mają takiej przeszkody. A dalej są księżyce Jowisza, Saturn, inne planety zewnętrzne…

Teraz na szczęście nie istniało już to niebezpieczeństwo.

Piątego dnia zbliżyli się do Clarke’a i wyhamowali. Była to planetoida o szerokości dwóch kilometrów, węglowy kloc, który miał obecnie kształt sześcianu. Każdy centymetr jego powierzchni zniwelowano i pokryto betonem, stalą i szkłem. Kabel wsunął się dokładnie w sam środek tego składowiska. Po obu stronach złącza, w miejscach, gdzie kabel stykał się z księżycem, znajdowały się wgłębienia, wystarczająco duże, aby mogły się przez nie przecisnąć wagoniki windy.