Выбрать главу

Winda wślizgnęła się do jednej z takich szczelin i łagodnie się zatrzymała na czymś w rodzaju pionowej stacji metra. Pasażerowie wysiedli i rozeszli się różnymi tunelami Clarke’a. Na Franka czekał jeden z asystentów Phyllis, który powiózł go małym samochodzikiem przez zatłoczone tunele o skalnych ścianach. Jechali w kierunku biura Phyllis, które znajdowało się po stronie księżyca widocznej z Marsa. Ściany budynku były zbudowane ze szkła i zielonego bambusa. Chociaż na księżycu panowała niemal mikrograwitacja i bardzo powoli przylecieli tu z Marsa, aby ustać na tej podłodze i poruszać się po niej, należało nałożyć obuwie magnetyczne. Dość staroświecka metoda poruszania się przy braku grawitacji, ale można się było tego spodziewać w miejscu tak ściśle “związanym” z Ziemią. Przy drzwiach Frank zmienił więc buty na magnetyczne ślizgacze i podążył do apartamentów Phyllis Boyle.

Akurat kończyła rozmowę z jakimiś mężczyznami.

— To jest nie tylko tani i prosty sposób wyniesienia się z grawitacyjnej studni, ale także system przesyłania ładunków, który znajdzie zastosowanie w całym Układzie Słonecznym! To jest nadzwyczajny przykład nowoczesnej techniki, nie sądzicie?

— Tak! — odpowiedzieli mężczyźni.

Phyllis wyglądała mniej więcej na pięćdziesiątkę. Mężczyźni po szumnym przedstawieniu się Frankowi — byli przedstawicielami Amexu — wyszli i Chalmers został sam z Phyllis.

— Radzę ci — powiedział — lepiej przestań używać tego nadzwyczajnego przykładu nowoczesnej techniki do zalewania Marsa setkami emigrantów albo winda wybuchnie ci w pewnej chwili w twarz i stracisz lądowisko.

— Och, Frank — roześmiała się.

Naprawdę ładnie się starzała: srebrne włosy, ślicznie zachowana twarz, której zmarszczki dodawały jedynie uroku, świetna figura. Wyglądała bardzo elegancko w rdzawym kombinezonie, a złota biżuteria, której miała na sobie niemało, razem ze srebrnymi włosami otaczała ją metalicznym połyskiem. Nawet okulary miały złote druciane oprawki. Patrząc przez nie na Franka wydawała się dystansować od tego miejsca; zachowywała się tak, jak gdyby na nosie miała wideookulary i jej uwagę całkowicie zaprzątały płaskie obrazy wyświetlane na wewnętrznej stronie szkieł.

— Nie możesz ich wysyłać na planetę w takim tempie — dodał Frank. — Nie mamy tam odpowiedniej infrastruktury, ani materialnej, ani kulturalnej. Powstają więc okropne, dzikie kolonie, które wyglądają jak obozy dla uchodźców albo miejsca pracy przymusowej. Dowiedzą się o tym na Ziemi, a wiesz, że oni zawsze dokonują analogii z ziemską sytuacją. Kiedyś to się na tobie zemści.

Phyllis patrzyła w jakiś punkt mniej więcej trzy stopy przed Frankiem.

— Większość ludzi nie widzi tego w ten sposób — ogłosiła takim tonem, jak gdyby przemawiała w sali pełnej słuchaczy. — To jest po prostu kolejny krok na drodze do pełnego wykorzystania Marsa przez ludzkość. On jest nasz i musimy z tego faktu skorzystać. Na Ziemi panuje rozpaczliwe przeludnienie, a tempo umieralności stale się zmniejsza. Powinniśmy wykorzystać naszą wiedzę i zapał, aby stworzyć ludzkości nowe możliwości. Zawsze tak było… Być może rzeczywiście ci pierwsi pionierzy cierpią pewne niewygody, ale one nie będą trwały wiecznie. My żyliśmy w znacznie gorszych warunkach, kiedy przylecieliśmy na Marsa.

Zaskoczony tym kłamstwem, Frank przyjrzał się jej bacznie, ale Phyllis natychmiast znów spuściła oczy. Powiedział więc tylko pogardliwie:

— Wcale mnie nie słuchasz!

Myśl ta przeraziła go i zamilkł.

Przez chwilę usiłował opanować gniew, wpatrując się przez przezroczysty sufit w widocznego nad ich głowami Marsa. Wirując wraz z nim, mieli stąd zawsze widok na Tharsis, a z tej odległości cała planeta wyglądała jak obrazek na jednej ze starych fotografii — pomarańczowa kula ze wszystkimi znajomymi plamkami na tak dobrze mu znanej półkuli: wielkie wulkany, Noctis, kaniony, teren chaotyczny, a wszystko wydawało się nie tknięte ludzką ręką i stopą.

— Kiedy byłaś ostatni raz na Marsie? — spytał ją.

— LS sześćdziesiąt. Latam tam regularnie — uśmiechnęła się.

— Gdzie się zatrzymujesz na planecie?

— W hotelu UNOMY.

Gdzie pracujesz, dodał w myślach, nad łamaniem ONZ-owskiego traktatu.

Cóż, to była jej praca, takie właśnie zadanie wyznaczyła jej UNOMA. Dyrektor kosmicznej windy, a jednocześnie główny łącznik między Organizacją Narodów Zjednoczonych i koncernami wydobywczymi. Kiedy przestanie pracować dla ONZ, pewnie każde z konsorcjów ponad-narodowych natychmiast zaproponuje jej kierownicze stanowisko. Była króIową windy. A winda była teraz mostem, kołem napędowym dla niemal całej marsjańskiej gospodarki. Phyllis miała do dyspozycji kapitał wszystkich konsorcjów, z którymi zdecydowała się współpracować.

Nie ulegało wątpliwości, że tak właśnie jest. Widać to było po sposobie, w jaki Phyllis kręciła się w ślizgaczach po połyskującym szkliście pokoju, po tym jak się uśmiechała, drwiąc sobie z pogardliwych uwag Franka. Cóż, pomyślał, nigdy nie grzeszyła zbytnią mądrością. Zacisnął zęby. Najwidoczniej nadszedł czas, aby zaczął używać dobrych starych Stanów Zjednoczonych jako młota kowalskiego, czas sprawdzić, czyjego stary kraj ma jeszcze jakąś siłę.

— Większość ponad-narodowców ma ogromne holdingi w Stanach — oznajmił. — Jeśli amerykański rząd zdecyduje się zamrozić ich fundusze, powołując się na fakt łamania przez nie traktatu, to spowolni ich działania i niektórych nawet doprowadzi do bankructwa.

— Nie udałoby ci się — odparła Phyllis. — Doprowadziłbyś w ten sposób do bankructwa raczej rząd.

— To, co mówisz, przypomina straszenie martwego faceta stryczkiem. Kilka zer więcej w gigantycznej liczbie to tylko kolejny poziom nierzeczywistości, nic ponadto. Nikt nie może sobie wyobrażać, że chodzi tu o coś więcej. A jedynymi, którym się zdaje, że tak jest, są właśnie przedstawiciela zarządców twoich konsorcjów ponad-narodowych. Mają pieniądze, ale nikt już o nie nie dba. Mógłbym w minutę przekonać o tym Waszyngton, a wtedy bardzo szybko zobaczyłabyś konsekwencje tego posunięcia. Jakakolwiek będzie reakcja, zniszczy twoją grę. — Frank gniewnie machnął ręką. — I w pewnej chwili ktoś inny zajmie te pokoje, a ty… — nagle intuicja podsunęła mu dokończenie tego zdania: — wrócisz do Underhill.

Phyllis przez długą chwilę zastanawiała się nad jego słowami, po czym ze wzgardą rzuciła ostro:

— Nikt nie zdoła o niczym przekonać Waszyngtonu. Na Ziemi panuje prawdziwy chaos. Grząskie piaski. Mów sobie, co chcesz, ja będę wykonywać swoją robotę i zobaczymy, kto ma większy wpływ.

Przeczłapała w ślizgaczach przez pokój, otworzyła drzwi i głośno powitała czekającą za drzwiami grupkę oficjeli z ONZ.

Tak, uświadomił sobie Frank, przylot na górę był zupełnie niepotrzebną stratą czasu. Zresztą wcale go to nie zaskoczyło; w przeciwieństwie do tych, którzy mu doradzili tę wycieczkę, nie wierzył, że Phyllis mogłaby postąpić rozsądnie. Zachowywała się niczym religijny fundamentalista — interesy stanowiły dla niej część religii; te dwa dogmaty wzajemnie się popierały, były cząstkami tego samego układu. Rozsądek się nie liczył. Mogła uwierzyć, że Ameryka nadal posiada jakąś siłę, ale najwyraźniej nijak nie potrafiła sobie wyobrazić, że jakąkolwiek władzę ma Frank. Dość! Udowodni jej, jak bardzo się myli.

W drodze powrotnej kosmiczną windą Frank sporządził plany trzydziestu półgodzinnych wideospotkań na piętnaście godzin każdego dnia. Informacje, jakie miał dla Waszyngtonu, szybko wciągnęły go w nie kończące się pasmo kolejnych rozmów telefonicznych, którym — ze względu na odległość — towarzyszyło opóźnienie transmisyjne. Rozmawiał ze swoimi ludźmi w departamentach Stanu i Handlu oraz z szefami innych liczących się resortów. Wkrótce również nowy prezydent miał mu udzielić “audiencji”. Tymczasem Frank wysyłał wiadomość za wiadomością, wysłuchiwał odpowiedzi, wysuwał argumenty, uczestniczył w sporach, odpowiadał na wszystkie pytania i sam je zadawał. Takie “opóźnione” rozmowy były trudne i wyczerpujące. Miał wrażenie, że sytuacja na Ziemi przypomina domek z kart, z których wiele się pogięło.