Tuż przed końcem podróży, patrząc w dół, na kabel, którego spód tkwił w sheffieldskim “gnieździe”, Chalmers nagle poczuł się naprawdę dziwnie — przeszyła go jakaś fala energii. Wrażenie szybko ustąpiło, a po chwili namysłu Frank doszedł do wniosku, że jego organizm musiał zareagować w ten sposób na hamowanie wagonika, który otarł się w pewnym momencie o jedno g. Na tę myśl przyszedł mu do głowy dziwny obrazek: długie molo, mokre nierówne deski srebrnie połyskujące rybią łuską. Nawet wydało mu się, że czuje słony rybi zapach. Jedno g! Zabawne, jak dobrze pamięta je jego ciało.
Kiedy Frank wrócił do Sheffield, wpadł znowu w swój stały kołowrót wysyłania wiadomości i analizowania odpowiedzi; dzielił się informacjami ze starymi przyjaciółmi i nowymi osobami, które powoli rosły w siłę. Szukał u nich wszystkich poparcia, argumentował, spierał się i kłócił. W pewnym momencie, gdy z wolna kończyła się już północna jesień, Frank odbywał około pięćdziesięciu konferencji naraz. Czuł się jak szachista grający symultanicznie z całą salą przeciwników. Po trzech tygodniach takiego życia sytuacja wreszcie zaczęła wracać do normy, przede wszystkim dzięki niezwykłemu zainteresowaniu prezydenta Incaviglii, który chciał zdobyć wpływ na Amex, Mitsubishi i Armscor, toteż postanowił przekazać prasie oświadczenie, że jego zamiarem jest sprawdzenie zarzutów łamania traktatu.
Reakcja była natychmiastowa także na giełdzie. A już dwa dni później konsorcjum windy oznajmiło, że wśród ziemskiego społeczeństwa chęć zamieszkania na Marsie jest tak wielka i powszechna, że niestety chwilowo popyt przewyższa możliwości. Na początek podniesiono, oczywiście, ceny, ale i tak trzeba było zwolnić na jakiś czas tempo emigracji, póki na powierzchni nie zbuduje się większej liczby miast i automatycznych maszyn budowlanych.
Frank po raz pierwszy usłyszał o tym w programie informacyjnym, który oglądał któregoś wieczoru w bistro podczas samotnej kolacji. Uśmiechnął się.
No cóż, suko… teraz zobaczymy, kto jest lepszy w zapasach w grząskim piasku. — Skończył jeść i ruszył na przechadzkę wzdłuż stożkowej hali. Wiedział, że wygrał dopiero jedną bitwę, a wojna zapowiadała się na bezwzględną i długą. Niemniej musiał przyznać, że zwycięstwo nawet w jednej małej bitwie jest bardzo przyjemne.
W samym środku północnej zimy zbuntowali się mieszkańcy najstarszego amerykańskiego namiotu na wschodnim stoku. Wyrzucili całą wewnętrzną policję UNOMY i zamknęli się od środka. Mieszkający w pobliżu Rosjanie poszli natychmiast w ich ślady.
Podczas krótkiej rozmowy Slusinski nakreślił tło tych wydarzeń. Frank dowiedział się, że obie grupki pracowały dla filii Armscoru, zajmującej się budową dróg. Pewnej nocy na obie osady napadli azjatyccy bandyci, którzy przecięli materię namiotów i zabili po trzech mężczyzn w każdym. Wielu innych poraniono nożami. Zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie twierdzili, że napastnikami byli rozwścieczeni yakuzi, chociaż Frankowi opis ich wyglądu skojarzył się raczej z pracownikami ochrony Subarashii, małą armią, która składała się przeważnie z Koreańczyków. W każdym razie na scenie natychmiast pojawili się przedstawiciele UNOMY i stwierdzili, że napastnicy uciekli, a w namiotach aż wrze od buntowniczych nastrojów. Zaplombowali więc oba namioty i odmawiali wypuszczenia kogokolwiek na zewnątrz. Mieszkańcy osad, oburzeni, że stali się więźniami, siłą otworzyli śluzy i spawarkami zniszczyli tor magnetyczny biegnący przy ich stacjach. W zamieszkach zginęło wielu ludzi po obu stronach, policja UNOMY w odpowiedzi wysłała do środka regularne oddziały szturmowe, a wtedy robotnicy w dwóch namiotach poczuli się naprawdę uwięzieni.
Rozwścieczony i zdegustowany tym wszystkim Frank pojechał osobiście załagodzić sytuację. Tym razem musiał zignorować nie tylko zwykłe obiekcje swoich własnych ludzi, ale także zakaz, który wydał nowy przedstawiciel UNOMY (Helmuta odwołano na Ziemię). Kiedy znalazł się na stacji, czekała go jeszcze bezpośrednia rozmowa z szefem policji UNOMY, a nie było to zadanie łatwe. Nigdy przedtem tak bardzo nie starał się wykorzystać charyzmy pierwszej setki i rozzłościła go już sama konieczność. Musiał też ominąć policjantów, co już zupełnie doprowadziło do go szału: zwariowany starzec przebijający się przez wszystkie możliwe siły ochrony, jakie stworzyła ludzka cywilizacja. Wiedział jednak, że tym razem nikt nie zdoła go powstrzymać.
Na monitorach tłum w namiocie wyglądał naprawdę paskudnie, ale Frank nakrzyczał na nich przed śluzą i w końcu wpuścili go do środka. Natychmiast otoczyli go wściekli mieszkańcy osady, młodzi mężczyźni i kobiety. Chalmers przeszedł przez wewnętrzny luk komory powietrznej i odetchnął gorącym, zastałym powietrzem. Wiele osób zaczęło krzyczeć tak głośno, że nie mógł im niczego wyjaśnić, ale potem niektórzy stojący najbliżej rozpoznali go i byli wyraźnie zaskoczeni, że go tutaj widzą. Paru z nich wiwatowało.
— Dobra! Rzeczywiście tu jestem! — krzyknął. — Kto przemówi w waszym imieniu?
Nie mieli rzecznika. Frank zaklął ze złością.
— Ależ z was głupcy! Jeśli chcecie walczyć z tym systemem, musicie się nauczyć działać w odpowiedni sposób, w przeciwnym razie cała wasza sprawa spali na panewce. I jak zawsze nie osiągnięcie zupełnie niczego.
Parę osób coś odkrzyknęło, ale większość chciała usłyszeć, co Frank ma im do powiedzenia. Nadal nikt nie wysuwał się do przodu, aby mówić w ich imieniu, więc Chalmers wrzasnął:
— W porządku, będę mówił do was wszystkich! Siadajcie, a jeśli ktoś zechce się odezwać, niech wstaje, żebym go widział!
Nie usiedli, nadal stali bez mchu otaczając go tłumnie na postrzępionej astrodarni głównego placu osady. Chalmers balansował, stojąc na odwróconej skrzyni w samym środku. Było późne popołudnie i cienie padały daleko po wschodnim stoku na stojące niżej namioty. Na początek Frank spytał, co się stało, i wiele osób opisało mu nocny atak i potyczkę na stacji.
— Zostaliście sprowokowani — podsumował, kiedy skończyli. — Chcieli, abyście zrobili głupi ruch, i wy go zrobiliście, to jest jedna z najstarszych znanych sztuczek. Zmusili was do zabicia wielu ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z napaścią, i teraz jesteście zwykłymi mordercami, których ujmie policja. Zachowaliście się głupio!
Tłum zaszemrał, przeklinając go gniewnie, chociaż niektórych tak zaskoczyły jego słowa, że długo milczeli z otwartymi ze zdziwienia ustami.
— Ta tak zwana policja sama to wszystko wywołała! — odezwał się głośno jakiś mężczyzna.
— Może i tak — odparł Chalmers — ale was zaatakowały doborowe oddziały, a nie jacyś przypadkowi rozwścieczeni Japończycy. Powinniście byli zauważyć różnicę, trzeba było zadać sobie odrobinę trudu i przyjrzeć im się! Sami wsunęliście przeciwnikowi broń w rękę, z czego UNOMA chętnie skorzystała. I teraz znajdujecie się po przeciwnej stronie barykady, a przynajmniej macie przeciwko sobie wielu z tamtej strony. Ale korpusy narodowe z pewnością opowiedzą się po waszej stronie… Musicie się więc nauczyć z nimi współpracować, musicie zrozumieć, kto jest waszym sprzymierzeńcem, i działać wraz z nim! Nie wiem, dlaczego na tej planecie tak niewielu ludzi potrafi coś takiego zrobić. Czyżby lot z Ziemi uszkadzał mózg albo coś w tym rodzaju…