Выбрать главу

— Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła — mówiła gwałtownie Maja — naprawdę jesteś taki dobry w trudnych sytuacjach, taki pewny, zrozumiały i zdecydowany. Ludzie ci wierzą, ponieważ nie próbujesz im się przypochlebiać ani nie łagodzisz prawdy.

— To właśnie zawsze działa najlepiej — odparł, spoglądając przez okno na mijane namioty. — Zwłaszcza, kiedy ich łechtasz i okłamujesz.

— Daj spokój, Frank.

— To prawda. Sama jesteś w tym dobra.

To była zdecydowana aluzja, ale Maja najwyraźniej jej nie dostrzegła. Istniała nazwa tego tropu w retoryce, ale nie mógł sobie jej przypomnieć. Metonimia? Synekdocha? Tak czy owak, Rosjanka tylko się zaśmiała pochylając się ku niemu i ścisnęła go za ramię. Jak gdyby ich kłótnia w Burroughs nigdy się nie zdarzyła, nie mówiąc o wydarzeniach wszystkich wcześniejszych lat. Maja nie wysiadła w Sheffield, ale pojechała z Frankiem aż do jego przystanku, gdzie wyszli razem na peron. Szła u jego boku przez przepastną stację w stożku, a potem weszła wraz z nim do jego mieszkania. Tam się rozebrała, wzięła prysznic i ubrała w jeden z jego kombinezonów, przez cały czas trajkocząc o wydarzeniach minionego dnia i ogólnej sytuacji, jak gdyby byli ze sobą bez przerwy, jak gdyby wcale się nie rozstawali. Potem wyszli na kolację, zjedli zupę, pstrąga, sałatkę, wypili butelkę wina, a Maja nadal zachowywała się tak, jakby w ten właśnie sposób ona i Frank spędzali wszystkie ostatnie wieczory. Na koniec rozparci na krzesłach popijali kawę i brandy. Dwoje polityków po dniu wypełnionym polityką. Dwoje przywódców.

Wtedy wreszcie się uspokoiła, przestała mówić, usiadła wygodnie i wpatrzyła się we Franka. I, o dziwo, jej wzrok wcale go nie zmieszał, nie wywołał u niego zwykłej nerwowości; miał wrażenie, że chroni go przed wszystkim jakieś pole siłowe. Może czuł się tak właśnie dzięki jej spojrzeniu. Po prostu czasami człowiek jest pewien, że druga osoba naprawdę go lubi.

Maja spędziła z nim noc. Również przez następne dni dzieliła czas między swoją siedzibą biur “Naszego Marsa” i jego mieszkanie, w żaden sposób mu nie tłumacząc, co robi ani co jej zachowanie ma oznaczać. A kiedy nadchodził czas, by udać się do łóżka, rozbierała się bez słowa i kładła się najpierw obok niego, a potem na nim, taka ciepła i opanowana. Dotyk jej całego ciała naraz… I jeśli wtedy Frank rozpoczynał grę wstępną, natychmiast reagowała i odwzajemniała jego pieszczoty; wystarczyło, by dotknął jej ramienia. Jak wchodzenie do sauny! Była tak spokojna, taka łagodna i opanowana. Zadziwiające, zachowywała się jak ktoś inny. Zupełnie nie jak znana mu Maja; ale ta kobieta obok niego, szepcząca bez końca: “Frank, och, Frank”, to jednak z pewnością była ona.

Nigdy o tym nie rozmawiali. Zawsze mówili tylko o ogólnej sytuacji, wymieniali nowiny, które rzeczywiście niosły wiele tematów do rozmów. Niepokoje na Pavonis chwilowo przeszły w stan zawieszenia, ale problemy zdarzały się wszędzie na Marsie. Było ich coraz więcej i coraz gorsze: sabotaże, strajki, rozruchy, prawdziwe bitwy, batalie i potyczki, morderstwa. A wiadomości, które docierały z Ziemi, były jeszcze gorsze: od wydarzeń, które wyglądały jak przykład czyjegoś szubienicznego humoru, aż po sprawy naprawdę przerażające. W porównaniu z tym, co działo się na ich rodzimej planecie, Mars wydawał się oazą spokoju i porządku, krainą małych lokalnych zawirowań dalekich od gigantycznego ziemskiego wiru, który wyglądał dla Franka jak wielki korkociąg, porywający w śmiertelny taniec wszystko, co spotkał na swojej drodze. Na Ziemi wszędzie wybuchały małe wojny. Indie i Pakistan użyły broni nuklearnej w Kaszmirze. Afryka umierała, a bogata Północ poprzestawała na kłótni, komu najpierw udzielić pomocy.

Pewnego dnia Frank i Maja otrzymali wiadomość, że moholowe miasto Hephaesrus, leżące na zachód od Elysium i zamieszkane przez Amerykanów i Rosjan, zostało po prostu opuszczone. Nagle urwał się kontakt radiowy, a kiedy ludzie z Elysium pojechali się rozejrzeć, znaleźli miasto zupełnie puste. W całym Elysium aż się kotłowało z tego powodu, toteż Frank i Maja postanowili pojechać tam osobiście i sprawdzić, czy mogą w jakiś sposób pomóc. Wsiedli więc w pociąg do Tharsis i ruszyli w z wolna gęstniejące powietrze.

Przejeżdżali przez kamienne równiny, łaciate teraz od zasp nigdy nie topniejącego śniegu, ziarnistego, o barwie brudnego różu, śniegu, który — niczym kolorowe cienie — pokrywał ściśle północne stoki wszystkich wydm i skał. Potem wyjechali na lśniące, niesamowicie czarne równiny Isidis, gdzie w cieplejsze letnie dni topiła się wieczna zmarzlina, natomiast gdy powietrze się ochładzało, znowu zamarzała w połyskujące czarne skwarki. Rodząca się tundra… albo i moczary. Za oknami pociągu latały kępki czarnej trawy, może nawet jakieś arktyczne kwiaty. A może tylko śmieci.

Burroughs było ciche i niespokojne, szerokie trawiaste aleje puste, a ich zieleń szokująca jak halucynacja albo powidok wywołany zbyt długim patrzeniem w słońce. Podczas czekania na pociąg do Elysium Frank poszedł do magazynu stacji i poprosił o zwrot zawartości swojego pokoju w Burroughs, przedmiotów, które wcześniej tu zostawił. Magazynier wrócił z jednym wielkim pudłem, zawierającym wyposażenie kawalerskiej kuchni, lampę, kilka kombinezonów i przenośny komputer. Żadna z tych rzeczy nie miała dla Franka najmniejszego znaczenia, toteż włożył mikrokomputer do kieszeni, a resztę wyrzucił na śmietnik. Pomyślał, że były to zmarnowane lata — nie mógł sobie przypomnieć ani jednego dnia z tego okresu. Pertraktacje związane z traktatem wydawały mu się teraz czystym teatrem, jak gdyby ktoś zerwał zasłonę i pół scenografii, ujawniając w ten sposób prawdziwą historię, która toczyła się za sceną, na tylnych schodkach: dwóch mężczyzn wymieniających uścisk dłoni i kiwających sobie głowami.

Rosyjskie biuro w Burroughs chciało, aby Maja popracowała trochę z nimi i pokierowała niektórymi sprawami osobiście, więc Frank zostawił ją w mieście, wsiadł w pociąg do Elysium, a potem przyłączył się do royerowej karawany zmierzającej do Hephaestus. Ludzie w pojeździe byli wyraźnie onieśmieleni jego obecnością, toteż rozdrażniony Frank po pewnym czasie zaczął ich ignorować. Przejrzał swój stary komputerowy szkicownik. Zawierał głównie klasykę literacką i naukową, sporo wpisanych różnego rodzaju książek, a na ich kartach notatki Franka z filozofii i polityki. Sto tysięcy tomów. Obecnie tego typu komputery były sto razy pojemniejsze, chociaż Chalmers uważał to ulepszenie za zupełnie bezcelowe, ponieważ i tak nikt nie miał tu czasu, aby przeczytać choćby jedną książkę. Przeglądając własne notatki zauważył, że w owych czasach był najwyraźniej zafascynowany teoriami Nietzschego. Znalazł wiele zaznaczonych przez siebie myśli tego filozofa. Gdy je teraz odczytywał, zupełnie nie mógł zrozumieć, po co je podkreślał, wszystkie wydawały mu się niepoważne i bzdurne. A potem przeczytał jedną, która wywołała prawdziwy dreszcz: “Jednostka jest, w swojej przyszłości i przeszłości, fragmentem losu, dodatkowym prawem, jedną koniecznością więcej dla wszystkiego, co jest, i wszystkiego, co będzie. Powiedzenie jej «zmień się» oznacza twierdzenie, że wszystko powinno zostać zmienione, nawet to, co się zdarzyło w przeszłości…”

W Hephaestus zainstalowała się już nowa załoga moholu. Przeważnie byli to ludzie, którzy od dłuższego czasu mieszkali na Marsie, technicy i inżynierowie, o wiele bardziej doświadczeni niż nowo przybyli mieszkańcy Pavonis. Frank rozmawiał z wieloma, pytając o tych, którzy zniknęli, i pewnego ranka przy śniadaniu, obok okna z widokiem na nieprzerwany biały pióropusz cieplny moholu, jakaś Amerykanka, która z wyglądu trochę przypomniała Frankowi Ursulę, powiedziała: