— Nie! — krzyknął ktoś z tłumu.
Był zmieszany, niemniej jednak na sekundę zagotował się w nim stary gniew.
— Mówię, że musimy tu stworzyć nowego Marsa! Mówię, że jesteśmy zupełnie nowymi istotami, że nic tutaj nie jest takie samo! Nic!
Zrezygnowany urwał, zszedł z mównicy i usiadł. Zaczęli przemawiać inni mówcy, słyszał ich monotonne głosy. Przez długi czas siedział nieruchomo, oszołomiony, i wpatrywał się w otwarty koniec amfiteatru, który wychodził na park z rzadko posadzonymi platanami. Za parkiem wznosiły się smukłe białe budynki, ich dachy i balkony również porastały drzewa. Widok był dwukolorowy — zielonobiały.
Nie potrafił im przekazać swoich myśli. Nikt nie mógłby tego zrobić. Tylko czas i sam Mars. A tymczasem będą postępować wbrew własnym interesom i korzyściom. To się zdarzało przez cały czas, ale dlaczego? Dlaczego ludzie są tacy głupi?
Frank opuścił amfiteatr, przemierzył park i wszedł do miasta.
— Jak to się dzieje, że ludzie postępują przeciwko sobie, przeciwko swoim własnym oczywistym materialnym interesom? — zapytał Slusinskiego przez naręczny notesik komputerowy. — To przecież szaleństwo! Marksiści byli materialistami, jak oni to tłumaczyli?
— Ideologią, szefie.
— Ale jeśli świat materialny i nasze metody manipulowania nim determinują wszystko inne, w jaki sposób w ogóle jest możliwa ideologia? Czy oni wiedzieli, skąd pochodzi?
— Niektórzy definiowali ideologię jako urojony związek jakiegoś poglądu z rzeczywistą sytuacją. Twierdzili, że wyobraźnia stanowi w ludzkim życiu potężną siłę.
— Ależ w takim razie wcale nie byli materialistami! — Zaklął z oburzeniem. — Nic dziwnego, że marksizm umarł.
— Cóż, szefie, w rzeczywistości wielu ludzi na Marsie nazywa siebie marksistami.
— Bzdura, cholera! Równie dobrze mogliby się nazwać zoroastrianami, jansenistami albo heglistami.
— Wszyscy marksiści są heglistami, szefie.
— Och, dajmy już temu spokój — warknął Frank i przerwał połączenie.
Urojone istoty w prawdziwym krajobrazie. Nic dziwnego, że Frank zapomniał o kiju i marchewce i wszedł w królestwo nowego istnienia, radykalnej różnicy i całego tego nonsensu. Próbował być Johnem Boonem. Tak, to prawda! Próbował robić to, co robił John. Tylko John był w tym dobry; Frank widział go, jak pracował w tamtym “magicznym” czasie, w tamtych dawnych dniach, zmieniając wszystko jedynie słowami, jedynie tym, jak mówił. Podczas gdy dla Franka słowa kojarzyły się z grudami w ustach. Nawet teraz, kiedy słowa były właśnie tym, czego ci ludzie potrzebowali, kiedy właśnie one były jedyną rzeczą, która mogła ich uratować.
Maja czekała na Franka na stacji w Burroughs. Uściskała go, a on stał sztywno z torbami w rękach. Za namiotem na fiołkoworóżowym niebie falowały niskie, czekoladowe chmury burzowe. Frank nie był w stanie spojrzeć Mai w oczy.
— Byłeś cudowny — powiedziała. — Nikt o niczym innym nie mówi.
— Przez godzinę. — Po której emigranci znikali nadal. To był świat czynu i słowa nie miały większego wpływu na czyny niż szum wodospadu na szybki prąd strumienia.
Pospiesznie ruszył do biura na płasko wzgórzu. Maja szła obok i przez cały czas mówiła, podczas gdy on oglądał na czwartym piętrze jeden z pokoi o żółtych ścianach. Bambusowe meble, kwiecista pościel, obite tapczany. Maja była wesoła, pełna planów i naprawdę z niego zadowolona. Była z niego zadowolona! Tak mocno zacisnął na tę myśl zęby, że aż poczuł ból.
W końcu wstał i ruszył do drzwi.
— Muszę się przejść — wyjaśnił.
Kiedy wyszedł, zobaczył w wyobraźni jej twarz: zraniona i zaskoczona. Jak zwykle.
Zszedł szybko na murawę i ruszył wzdłuż długiego rzędu kolumn Bareissa. Wyglądały jak wyrzucone w górę i schwytane w locie szpilki. Po drugiej stronie kanału usiadł przy okrągłym białym stoliczku ulicznej kafejki i popijał przez godzinę grecką kawę.
Nagle stanęła przed nim Maja.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytała. Wskazała na stolik, potem na jego własną nieznośną, nachmurzoną minę. — Czy stało się coś złego?
Patrzył w swoją filiżankę, po czym podniósł oczy na Maję, wreszcie znowu je opuścił. Problem był niemożliwy do rozwiązania. Zdanie samo się wypowiedziało w jego umyśle, a każde słowo miało wielką wagę: “To ja zabiłem Johna”.
— Nic się nie stało — odparł. — O co ci chodzi?
Zacisnęła usta, a jej spojrzenie stało się pogardliwe. Twarz była stara. Mieli teraz prawie osiemdziesiąt lat. Byli na to wszystko zbyt starzy. Po długiej chwili milczenia Maja usiadła naprzeciw.
— Słuchaj — odezwała się powoli. — Nie dbam o to, co się zdarzyło w przeszłości. — Urwała, a on zaryzykował i spojrzał na nią; patrzyła w dół, zatopiona w myślach. — To, co się zdarzyło na Aresie albo w Underhill. Albo gdziekolwiek.
Serce trzepotało mu w piersi jak zwierzątko próbujące szaleńczo wyrwać się z klatki. W płucach czuł zimno. Maja przez cały czas mówiła, ale do Franka nie docierał sens jej słów. Czy wiedziała?! Czy wiedziała, co się stało w Nikozji? To niemożliwe, gdyby wiedziała nie byłoby jej tutaj (doprawdy?). Ale powinna była wiedzieć.
— Rozumiesz? — spytała.
Nie usłyszał, do czego odnosiło się jej pytanie. Nadal wpatrywał się w swoją filiżankę i nagle Maja uderzyła w nią grzbietem dłoni. Filiżanka zabrzęczała i pękła. Biały ceramiczny półokrąg uszka wirując spadł na chodnik.
— Pytałam, czy mnie rozumiesz!?
Jak sparaliżowany wciąż spoglądał na pusty blat stolika. I na brązowe plamy kawy. Maja pochyliła się i zakryła rękami twarz. Skuliła się wstrzymując oddech.
W końcu odetchnęła i podniosła głowę.
— Nie — szepnęła tak cicho, że Frank w pierwszej chwili pomyślał, że mówi do siebie. — Nie mów o tym. Sądzisz, że to wszystko ma dla mnie jakieś znaczenie, i dlatego postępujesz tak, a nie inaczej. Jak gdybym była w stanie przejmować się bardziej przeszłością niż teraźniejszością. — Popatrzyła na niego i uchwyciła jego spojrzenie. — To było ponad trzydzieści lat temu — powiedziała. — Ponad trzydzieści pięć lat minęło od chwili, gdy się poznaliśmy, i trzydzieści od chwili, gdy to wszystko się zaczęło. Nie jestem już tamtą Mają Jekaterinę Tojtowną, nie znam jej, nie wiem, co myślała czy czuła, albo dlaczego tak, a nie inaczej postępowała. To był inny świat, inne życie. To nie ma już teraz dla mnie znaczenia. Nie mam już żadnych uczuć dla tamtej kobiety i dla tamtego czasu. Teraz jestem tutaj i jestem już kimś innym. — Wtuliła kciuk między piersi. — Bo widzisz… ja cię kocham.