Arkady skierował się z powrotem do biur zarządu miasta. Był już w połowie drogi, kiedy usłyszał nad głową głośny trzask. Podniósł oczy i zobaczył małą dziurę w kopule. Powietrze nagle zabarwiło się opalizującym blaskiem, mieniło się wszystkimi barwami tęczy, jak gdyby miasto znalazło się w środku wielkiej mydlanej bańki. Jaskrawy błysk i głośny huk sprawiły, że Arkady zaczął biec. Walcząc z bezwładem własnego ciała ujrzał, jak wszystko wokół się zapala; ludzie płonęli jak pochodnie, a tuż przed oczyma Bogdanowa zapaliło się jego własne ramię.
Zniszczenie marsjańskiego miasta nie jest specjalnie trudne. W każdym razie nie trudniejsze niż wybicie okna albo przebicie balonu.
Nadia Czernieszewska odkryła ten fakt, tkwiąc w pułapce — w budynku zarządu namiotowego miasta Lasswitz, które przedziurawiono pewnej nocy tuż po zachodzie słońca. Wszyscy mieszkańcy, którzy przeżyli, kulili się teraz w biurowcu albo w pomieszczeniach elektrowni. Przez trzy dni spędzali czas dość monotonnie: parę razy wychodzili na zewnątrz, aby reperować namiot albo bez końca oglądali telewizję, usiłując się dowiedzieć, co się dzieje. Ale ziemskie wiadomości zajmowały się własnymi wojnami, które wybuchały obecnie niemal wszędzie na rodzimej planecie, i niezwykle rzadko przekazywano — zawsze bardzo krótkie — raporty na temat zniszczonych na Marsie miast. Kiedyś Nadia usłyszała, że w wiele sklepionych kraterów trafiły samonaprowadzające pociski, co zwykle było poprzedzone przeprogramowaniem atmosferycznych dozowników i nadmiernym nasyceniem atmosfery miasta tlenem albo innymi gazami powietrznymi. Pociski powodowały wybuchy o różnej sile — od trawiących mieszkańców tlenowych pożarów przez potężne podmuchy, które w jednej chwili zrywały całe kopuły, aż po ogromne eksplozje, zdolne nawet wydrążyć nowy krater. Używane wyłącznie przeciwko ludziom zapalniki tlenowe były najczęstsze i zostawiały przeważnie niemal zupełnie nietkniętą infrastrukturę i mieszkańców spalonych na popiół.
Zniszczenie miasta namiotowego było jeszcze łatwiejsze. Większość namiotów przekłuły lasery z baz na Fobosie, w elektrownie niektórych trafiono pociskami dalekiego zasięgu, inne obiekty szturmowały różne rodzaje sił zbrojnych, zajmując porty kosmiczne, burząc miejskie mury bojowymi roverami lub — w rzadkich przypadkach — dokonując powietrznego desantu komandosów.
Nadia oglądała wstrząsające filmy wideo, w których tak wyraźnie widoczny był strach operatorów kamer, że na ten widok jej żołądek kurczył się w małą kulkę wielkości włoskiego orzecha.
— Co oni wyczyniają, testują na nas nowe metody walki? — krzyknęła.
— Wątpię — odpowiedział Jeli Zudow. — Prawdopodobnie po prostu jest tu wiele grup, a każda stosuje wobec nas inną strategię. Niektórzy chcieliby wyrządzić jak najmniejsze szkody, inni najwyraźniej mają ochotę wszelkimi sposobami zabić tak wielu spośród nas, jak to tylko możliwe. Oczywiście po to, aby zrobić więcej miejsca dla nowej fali emigracji.
Nadia odwróciła się od ekranu. Czuła mdłości. Wstała i wyszła do kuchni, gdzie usiadła, zgięta wpół bólem żołądka. Była zrozpaczona i strasznie chciała zrobić coś pożytecznego. W kuchni ktoś włączył generator i kilka osób podgrzewało w mikrofalowej kuchence mrożoną kolację. Nadia postanowiła im pomóc i zaczęła roznosić zgromadzonym w korytarzu grupkom posiłek. Brudne, dawno nie myte twarze, pokryte tu i ówdzie czarnymi pęcherzami odmrożeń. Niektórzy ludzie mówili z ożywieniem, inni siedzieli jak posągi albo spali, oparci o siebie nawzajem. Większość stanowili mieszkańcy Lasswitz, ale spora liczba przyjechała tu z okolicznych miast namiotowych albo innych kryjówek, które zostały zniszczone z powietrza lub zaatakowane przez siły lądowe.
— To jest idiotyczne — tłumaczyła jakiemuś sękatemu małemu człowieczkowi stara Arabka. — Moi rodzice byli w punkcie Czerwonego Półksiężyca w Bagdadzie akurat wtedy, kiedy Amerykanie go zbombardowali. Jeśli ktoś ma przewagę w powietrzu, nie zdołasz go pokonać! Naprawdę! Dlatego musimy się poddać. I to poddać się szybko, póki mamy na to szansę!
— Ale komu? — spytał ze znużeniem w głosie człowieczek. — Wobec kogo? I jak?
— Każdemu, my wszyscy i, rzecz jasna, przez radio! — Kobieta popatrzyła na Nadię, która wzruszyła ramionami.
Potem jej naręczny notesik komputerowy zapikał i na ekraniku pojawiła się twarz Saszy Jefremowej. Bełkotała coś blaszanym, zniekształconym przez naręczny telefon głosem. Nadia wsłuchała się w jej słowa i zrozumiała, że na północ od miasta wyleciała w powietrze stacja wodna. Studnia, której powierzchnia się teraz odsłoniła biła właśnie jak fontanna w iście artezyjskiej erupcji wody i lodu.
— Zaraz tam będę — szepnęła zszokowana Nadia. Miejska stacja wodna wykorzystywała niższy kraniec wielkiej warstwy wodonośnej Lasswitz. Jeśli znacząca część tej warstwy przedarła się na powierzchnię, pomyślała Rosjanka, zarówno stacja wodna, jak i miasto oraz cały kanion, w którym się znajdują, znikną w katastrofalnej powodzi. W dodatku tylko dwieście kilometrów w dół stoku Syrtis i Isidis znajdowało się Burroughs, które również może zalać woda. Burroughs! Mieszkało tam zbyt wiele osób, by można je było ewakuować, zwłaszcza teraz, kiedy stało się przytułkiem dla ludzi uciekających przed wojną; po prostu nie było innego miejsca, gdzie można by się udać.
— Musimy się poddać! — nalegała w korytarzu arabska kobieta. — Wszyscy musimy się poddać!
— Nie sądzę, żeby to się w tej chwili udało — odrzekła Nadia i pobiegła do śluzy powietrznej budynku.
Nadia na wpół świadomie poczuła ogromną ulgę, że wreszcie może działać, że nie musi się już dłużej kulić w zamkniętym budynku i oglądać na ekranie katastrof i klęsk. Że może coś zrobić, cokolwiek. Sama zaledwie sześć lat wcześniej najpierw sporządziła plany, a potem nadzorowała budowę Lasswitz, była więc osobą kompetentną, która powinna sobie poradzić z powstałym problemem. To namiotowe miasto było wielkości Nikozji; osobno postawiono tu farmę i elektrownię, a dość daleko na północ zbudowano stację wodną. Wszystkie budowle leżały na dnie dużego rowu tektonicznego, który przecinał powierzchnię ze wschodu na zachód. Nazywano go Kanionem Arena. Jego ściany były niemal pionowe, wysokie na pół kilometra. Stację wodną umieszczono ledwie paręset metrów od północnej ściany kanionu, tuż pod imponującym nawisem. Nadia, jadąc wraz z Saszą i Jelim do stacji wodnej, szybko nakreśliła im swój plan:
— Sądzę, że możemy zwalić tę skalną ścianę na stację i jeśli nam się uda, obsunięcie się stoku powinno wystarczyć do zatkania wycieku.
— Czy powódź nie zabierze po prostu ze sobą skał osuwiska i nie ruszy z nimi dalej? — spytała Sasza.
— Jasne, że zabierze, jeśli nastąpi wybuch całej warstwy wodonośnej. Ale jeśli przed nami będzie tylko odkryty szyb, a my go nakryjemy, wypływająca woda zamarznie w osuwisku, co powinno… mam taką nadzieję… utworzyć dostatecznie ciężką zaporę, aby powstrzymać powódź. Ciśnienie hydrostatyczne w tej formacji jest tylko trochę większe niż litostatyczne ciśnienie skały, która się nad nią znajduje, toteż wylew artezyjski nie jest na szczęście wysoki. Gdyby był wyższy, już bylibyśmy martwi.
Zatrzymała rover. Przez szyby wszyscy dostrzegli leżące pod chmurą rzadkiej zmrożonej pary szczątki stacji wodnej. Ku nim jechał podskakując z pełną prędkością jakiś łazik, toteż Nadia włączyła przednie światła i nastawiła radio na ogólne pasmo. Była to załoga stacji wodnej, Angela i Sam, oboje rozwścieczeni wydarzeniami ostatniej godziny. Kiedy jadąc obok opowiedzieli do końca wszystkie zdarzenia, Nadia przedstawiła im swój pomysł.
— To może się udać — odparła po krótkim namyśle Angela. — W każdym razie na pewno nic mniejszego nie jest w stanie powstrzymać teraz tej wody. Tryska jak szalona.