Выбрать главу

— Chcę tam pojechać — oznajmiła Nadia. — Jest tam duży centralny magazyn robotów budowlanych, które mogłyby naprawić kopułę, a potem poreperować także inne uszkodzenia na Isidis.

— Jak się tam dostaniesz? — spytał Sam.

Nadia zastanawiała się chwilę, po czym wzięła głęboki oddech.

— Chyba “ultralekkim”. Na południowym stożku jest pas startowy, widziałam tam kilka tych nowych 16 D. Tak byłoby na pewno najszybciej, a może i najbezpieczniej, kto wie. — Spojrzała na Jeliego i Saszę. — Lecicie ze mną?

— Tak — odparł Jeli, a Sasza skinęła głową.

— Też chcemy z tobą polecieć — stwierdziła Angela. — Zresztą, bezpieczniej będzie się nam poruszać dwoma samolotami.

Tak więc ruszyli w drogę dwoma samolotami zbudowanymi przez fabryczkę lotniczą Spencera w Elysium. Były to najnowsze maszyny, nazywane po prostu 16 D, czteroosobowe, turboodrzutowe, ultralekkie samoloty, o skrzydłach typu delta, wykonane z areożelu i tworzyw sztucznych. Ze względu na ich niezwykłą lekkość nie każdy umiał je bezpiecznie prowadzić. Jeli jednak był doświadczonym pilotem i Angela — jak sama twierdziła — również, zatem następnego ranka, po spędzonej na pustym małym lotnisku nocy, wsiedli w dwie maszyny, przejechali po wąskiej, brudnej drodze startowej i polecieli prosto w słońce. Wzbicie się na wysokość tysiąca metrów zajęło im sporo czasu.

Planeta pod nimi wyglądała na zupełnie nie zmienioną, jej stara, surowa powierzchnia było tylko trochę bielsza na północnych frontach, jak gdyby dotknęła je jakaś plaga pasożytów. I wtedy właśnie znaleźli się nad Kanionem Arena i zobaczyli pędzący w dół stoku brudny lodowiec, prawdziwą ruchomą rzekę połamanych lodowych bloków. Lodowiec rozszerzał się w wielu miejscach, gdzie powódź zatrzymywała się na jakiś czas, tworząc baseny. Lodowe bloki były chwilami czystobiałe, ale częściej zabarwione którymś z marsjańskich odcieni, potem kolor łamał się i wpadał w mieszaninę barw, aż lodowiec stawał się potrzaskaną mozaiką zamrożonych kolorów: barwy cegły, siarki, cynamonu, węgla, śmietany lub krwi… Zalewał płaskie łożysko kanionu aż po horyzont, który znajdował się w odległości jakichś siedemdziesięciu pięciu kilometrów.

Nadia spytała Jeliego, czy mogliby polecieć na północ i obejrzeć budowany przez roboty rurociąg. Skręcili i wkrótce potem odebrali słabą wiadomość radiową na paśmie pierwszej setki od Ann Clayborne i Simona Fraziera, którzy tkwili uwięzieni w pozbawionym kopuły Kraterze Peridiera. Krater znajdował się także na północy, toteż lecieli właściwym kursem.

Ląd, nad którym przelatywali tego ranka, wydawał się odpowiedni dla ekipy robotów; był płaski i chociaż zasypany ejektamentami, nie widać było na nim żadnych małych skarp czy pochyłości, które mogłyby przeszkodzić automatom. Lecieli dalej; po jakimś czasie samoloty dotarły nad region Nili Fossae, który zaczął się bardzo łagodnie: ledwie czterema niezwykle płytkimi nizinami, opadającymi ku północnemu wschodowi; wyglądały jak ślady palców nikłego odcisku czyjejś dłoni. Ale po następnych stu kilometrach na północ podróżnicy dostrzegli pod sobą równoległe rozpadliny, głębokie na pięćset metrów, rozdzielone ciemnym lądem gęsto pokrytym kraterami. Cała kraina wyglądała jak powierzchnia ziemskiego księżyca, a Nadii przypominała również nieporządny teren budowy. Jeszcze dalej na północy czekała ich niemiła niespodzianka: wyglądało na to, że na końcu najbardziej wysuniętego na wschód kanionu, tuż przy miejscu, gdzie łączył się on z Utopią, wybuchła kolejna formacja wodonośna. Jej górny kraniec opadł, tworząc coś w rodzaju dużej pogruchotanej lądowej misy, która wyglądała jak potrzaskana szklana płyta; niżej widoczne były plamy zamarzającej czarnobiałej wody buchającej wprost z rozerwanego gruntu. Rozdzierała powstające lodowe bloki i niosła je w dal na oczach wpatrzonych przyjaciół w parującej powodzi, która wskazywała, że całemu lądowi grozi niebawem następny wybuch. Ta straszna “rana” miała przynajmniej trzydzieści kilometrów szerokości, rozciągała się aż po północny horyzont, a i tam się chyba nie kończyła.

Nadia przez chwilę patrzyła, po czym poprosiła Jeliego, aby podleciał bliżej.

— Chciałbym uniknąć zetknięcia z parą — odparł Jeli, sam zaabsorbowany niezwykłym widokiem.

Większa część białej zmrożonej chmury na wschodzie rozwiewała się, po czym opadała na okolicę, ale wiatr był nierówny i czasami cienka biała chmura wznosiła się prosto w górę, zaćmiewając strugą czarnej wody i białego lodu. Wyciek był tak ogromny, jak jeden z dużych antarktycznych lodowców albo nawet i większy. I najwyraźniej przecinał czerwoną ziemię na dwie części.

— Cholernie dużo wody — zauważyła Angela.

Nadia włączyła się na pasmo pierwszej setki i połączyła z Ann w Peridier.

— Ann, wiesz już o tym? — Opisała zjawisko, nad którym przelatywali. — Ta woda ciągle płynie, lód się porusza i widać olbrzymie łachy otwartej wody. Jest czarna, a miejscami czerwona…

— Słyszycię ją?

— Tak. Odgłos przypomina coś w rodzaju szumu wentylatora, a od czasu do czasu słychać też trzask łamanego lodu. Ale nasz samolot również głośno pracuje… Wiesz, tu jest cholernie dużo wody!

— Hmm — mruknęła Ann. — Ta warstwa wodonośna nie jest zbyt duża w porównaniu z innymi.

— W jaki sposób oni wywołują te powodzie? Czy człowiek może w ogóle rozerwać taką formację?

— Niektóre z nich tak — odrzekła Ann. — Te, w których ciśnienie hydrostatyczne jest większe niż litostatyczne. To one w gruncie rzeczy podnoszą tę skałę w górę, a warstewka wiecznej zmarzliny tworzy swego rodzaju lodową tamę. Jeśli wydrążysz jamę i wysadzisz formację w powietrze. … albo jeżeli ją stopisz…

— Jak?!

— Reaktorem.

Angela gwizdnęła.

— A promieniowanie?! — krzyknęła Nadia.

— Jasne, promieniowanie. Ale czy spojrzałaś ostatnio na swój licznik? Jak sądzę, trzy czy cztery formacje chyba już zniknęły.

— Cholera! — krzyknęła Angela.

— Do tego właśnie doszło. — Ann mówiła tym swoim odległym, głuchym tonem, który przybierała, kiedy była naprawdę wściekła. Odpowiadała na ich pytania związane z powodzią bardzo zwięźle. Między innymi oświadczyła, że tak duża powódź musiała spowodować ogromne wahania ciśnienia. Podłoże skalne zostało rozbite, potem się oderwało i całe ruszyło z prądem w niszczycielskim kataklizmie; miażdżący, kamienny, wypełniony gazami strumień materii. — Czy zamierzacie przylecieć do Peridier? — spytała na koniec, gdy wyczerpali pytania.

— Właśnie skręcamy na wschód — odrzekł Jeli. — Chciałem najpierw ustalić pozycję za pomocą bezpośredniej obserwacji Krateru Fiesienkowa.

— Dobry pomysł.

Lecieli dalej. Zdumiewająca, mętna powódź opadła za horyzontem i znowu lecieli nad swojską starą mieszaniną fragmentów skalnych i piasku. Wkrótce na horyzoncie przed nimi pojawił się Peridier, niska, mocno zerodowana ściana krateru. Kopuła nad miastem zniknęła, poszarpane kawałki szkieletu rozleciały się na boki i potoczyły we wszystkie strony na wał krateru, jak pęknięty strąk z nasionami. Tor magnetyczny biegnący z miasta na południe odbijał promienie słoneczne i wyglądał niczym powierzchniowa żyła srebra. Oba samoloty przeleciały ponad łukiem ściany krateru i Nadia przez lornetkę obserwowała ciemne budowle na powierzchni, przeklinając niskim, słowiańskim zawodzeniem. Jak to się stało? Kto to zrobił? I dlaczego? Pytania bez odpowiedzi. Dolecieli do zewnętrznego pasa startowego na dalekim wale krateru. Żaden hangar nie funkcjonował, więc musieli się ubrać i pojechać małymi łazikami do miasta na stożku.