Wszyscy mieszkańcy Peridier, którzy przeżyli, ukryli się w elektrowni. Nadia i Jeli przeszli przez śluzę powietrzną i serdecznie uściskali Ann i Simona, po czym zostali przedstawieni innym “uwięzionym”. Było ich tam około czterdziestu. Żyli z zapasów zgromadzonych na wypadek niebezpieczeństwa i toczyli bezustanną walkę, aby podtrzymywać wymianę gazową w zaplombowanych budynkach.
— Co się właściwie stało? — spytała Angela. Opowiedzieli jej całą historię. Mówili wszyscy naraz i często przerywali sobie nawzajem, niczym grecki chór. Wyjaśnili, że jedna eksplozja rozerwała kopułę jak balon, powodując natychmiastową dekompresję, która wysadziła w powietrze wiele budynków miasta. Na szczęście elektrownia była specjalnie zabezpieczona i oparła się katastrofie, wyrównując wewnętrzne ciśnienie dzięki własnym zapasom powietrza, toteż ci, którzy znajdowali się wewnątrz, przeżyli. Natomiast ludzie na zewnątrz, na ulicach albo w innych budynkach, nie mieli tyle szczęścia.
— Gdzie jest Peter? — spytał Jeli, wstrząśnięty i przerażony.
— Na Clarke’u — odparł szybko Simon. — Dzwonił do nas na początku rewolucji. Próbował załatwić sobie miejsce w którymś z wagoników jadących na dół, ale kontroluje je policja, której jest chyba mnóstwo na orbicie. Dotrze do nas, jak tylko będzie mógł. Zresztą na górze jest teraz bezpieczniej, więc lepiej, żeby nie spieszył się tak bardzo z powrotem.
Słowa te sprawiły, że Nadia znowu pomyślała o Arkadym. Niestety, nic nie mogła zrobić, więc otrząsnęła się prędko i wzięła do pracy: odbudowy Peridier. Najpierw spytała ocalałych, czy mają jakieś pomysły, a kiedy wzruszyli tylko ramionami, zasugerowała, żeby na razie postawić namiot dużo mniejszy niż kopuła, używając brezentu zmagazynowanego w składach budowlanych na lotnisku. Przechowywano tam również wiele robotów starszego typu, więc wydawało się, że przy odbudowie ludzie nie będą musieli zbyt często używać własnych rąk. Mieszkańcy bardzo się zapalili do pracy, zwłaszcza że wcześniej nie mieli pojęcia o zawartości magazynów na lotnisku. Dowiedziawszy się o tym, Nadia potrząsnęła głową.
— Wszystko jest w aktach — powiedziała później do Jeliego. — Wystarczyło sprawdzić. Tylko oni po prostu w ogóle się nad tym nie zastanawiali. Siedzieli przed telewizorami, oglądali kolejne programy i czekali nie wiadomo na co.
— Cóż, zapewne byli w szoku po eksplozji kopuły, Nadiu. Zresztą, najpierw musieli sprawdzić, czy budynek jest bezpieczny.
— Domyślam się.
Istotny był jeszcze jeden fakt: było wśród nich bardzo niewielu inżynierów i specjalistów budowlanych. Mieszkańcy Peridier byli przeważnie areologami lub górnikami ze skarpy. Wszystko zbudowały im roboty, a w każdym razie tak przypuszczali. Trudno powiedzieć, po jakim czasie zaczęliby sami odbudowę, gdyby do miasta nie przyleciała Nadia z przyjaciółmi. Teraz powiedziała im, co mają zrobić, a potem dyrygowała wszystkimi, popędzając szczególnie leniwych, więc wkrótce cała grupa pogrążyła się w gorączkowej pracy. Przez kilka dni Nadia pracowała po osiemnaście albo dwadzieścia godzin dziennie i dość szybko położono nowe fundamenty. Wtedy do akcji wkroczyły dźwigi namiotowe i zajęły się szkieletem oraz rozwinięciem powłoki. Teraz wystarczał już tylko niewielki dozór, toteż po pewnym czasie zniecierpliwiona Nadia spytała towarzyszy z Lasswitz, czy chcą z nią lecieć. Zgodzili się, toteż mniej więcej po tygodniu pobytu wszyscy ruszyli w dalszą drogę, a do samolotu Angeli i Sama dołączyła Ann z Simonem.
Kiedy lecieli na południe, w dół stoku Isidis ku Burroughs, w głośnikach radiowych zaklekotała nagle zaszyfrowana wiadomość. Nadia przekopała się przez swoje bagaże i znalazła torbę z materiałami, które dał jej Arkady. Wybrała plik, którego potrzebowała, i wgrała go do AI samolotu. Wiadomość przeszła przez program dekodujący Arkadego i po kilku sekundach komputer monotonnym tonem wydeklamował rozszyfrowaną informację:
— UNOMA zajęła Burroughs i zatrzymuje wszystkich, którzy przybywają do miasta.
W obu samolotach, lecących na południe przez puste różowe niebo, zapadło milczenie. W dole równina Isidis opadała stokiem na lewo.
Nagle odezwała się Ann:
— Uważam, że i tak powinniśmy tam polecieć. Możemy im powiedzieć osobiście, aby zaprzestali ataków.
— Nie — oświadczyła Nadia. — Chcę mieć stałą możliwość pracy. A jeśli nas tam zamkną… Poza tym, dlaczego sądzisz, że wysłuchają tego, co im powiesz?
Ann nie odpowiedziała.
— Możemy polecieć do Elysium? — spytała Nadia Jeliego.
— Tak.
Skręcili więc na wschód. Lecieli, ignorując radiowe pytania kontroli ruchu powietrznego z Burroughs.
— Nie polecą za nami — oznajmił Jeli z przekonaniem. — Wiecie co? Radar satelitarny pokazuje, że w górze i wokół nas jest sporo samolotów, zbyt wiele, aby mogli lecieć za wszystkimi. Zresztą pewnie straciliby tylko masę czasu, ponieważ podejrzewam, że większość z tych samolotów to pułapki. Ktoś wysłał w górę całe mnóstwo bezzałogowych, zdalnie sterowanych samolotów, aby pomieszać UNOMIE szyki. Powinno nam to znacznie ułatwić przelot.
— Ktoś włożył w to naprawdę sporo wysiłku — mruknęła Nadia, patrząc na obraz radaru. W południowym kwadrancie jarzyło się pięć czy sześć kropeczek. — Czy to ty, Arkady? A jeśli tak, co jeszcze ukryłeś przede mną? — szepnęła do siebie.
Przypomniała sobie detonator radiowy, który znajdował się w jej torbie.
A może Arkady wcale niczego nie ukrywał. Może po prostu nie chciałam tego widzieć, pomyślała.
Dolecieli do Elysium i wylądowali w pobliżu Południowej Fossy, największego zadaszonego kanionu na Marsie. Stwierdzili, że ciągle jest nad nim dach, ale tylko dach, ponieważ — jak się okazało — miasto zostało zupełnie rozhermetyzowane, zanim przebito kopułę. Mieszkańcy, uwięzieni w kilku nietkniętych budowlach, próbowali utrzymać przy życiu farmę. Wybuchła też elektrownia i wiele innych budynków w samym mieście. Było więc naprawdę sporo pracy, ale jednocześnie znajdowała się tu lepsza baza dla odbudowy i bardziej przedsiębiorcza ludność niż grupa w Peridier. Nadia rzuciła się więc w wir pracy, tak jak przedtem, zdecydowana wypełnić działaniem każdą chwilę doby, z wyjątkiem krótkich godzin, które poświęcała na sen. Nie mogła znieść bezczynności. Po głowie krążyły jej stare melodie jazzowe; nie były może zbyt odpowiednie do pracy, ale żaden standard jazzowy ani bluesowy nie mógł pasować do tego zadania i do tego miejsca, a już na pewno nie “Po słonecznej stronie ulicy”, “Pensy spadające z nieba”, czy “Pocałunek we śnie”…
W tych szalonych, gorączkowych dniach na Elysium Nadia zaczęła zauważać, jak wiele sił mają roboty. Musiała przyznać, że przez te wszystkie lata budowania nigdy naprawdę i w pełni nie spróbowała wykorzystywać ich możliwości; nie było zresztą takiej potrzeby. Jednak teraz należało wykonać setki różnych prac, o wiele więcej i o wiele trudniejszych niż mógł realizować jakikolwiek człowiek, nawet działając z pełnym zaangażowaniem i wysiłkiem. Doprowadziła więc system pracy robotów aż do — jak mawiali programiści — “granicy krwawienia”, a wtedy dostrzegła, jak wiele mogą dokonać. Nadal starała się ze wszystkich sił zrobić jeszcze więcej i sporo nad tym rozmyślała. Na przykład: zawsze uważała teleoperację za działanie zasadniczo lokalne, ale wcale tak nie musiało przecież być. Używając satelitów retransmisyjnych mogła kierować buldożerem nawet z drugiej półkuli i teraz, kiedy tylko udało jej się uzyskać połączenie, tak właśnie postępowała. I takie były te jej wypełnione aktywnością dni. Na jawie nie przestawała pracować ani na sekundę; pracowała przy jedzeniu, w łazience czytała raporty i programy, a zasypiała dopiero wtedy, kiedy powalało ją zmęczenie. Trwając w tym nie kończącym się amoku pracy Nadia powtarzała wszystkim, że robi tylko to, co do niej należy, i nie zważała ani na ich protesty, ani na własne samopoczucie. Jej obsesyjna, szaleńcza koncentracja i całkowita kontrola nad każdą sytuacją sprawiały, że ludzie spełniali Nadii polecenia bez szemrania.