— Zaraz to wszystko zobaczymy — przerwał jej Jeli. — Będziemy nad nim przelatywać.
— Powinniśmy wylądować — zauważyła Nadia.
— Cóż, wylądujemy, kiedy będziemy mogli. Poza tym wszystko się najwyraźniej trochę uspokaja.
— Wydaje ci się tak tylko dlatego, że jesteś odcięty od wszelkich informacji.
— Hm.
Jak się okazało, musieli przelecieć nad całym jeziorem i wylądowali dopiero na jego drugim brzegu. Ten poranek z pewnością zapamiętają jako jeden z najbardziej niesamowitych. Dziwnie było tak lecieć nisko nad pogruchotaną powierzchnią. Trochę przypominała Morze Arktyczne, ale istniała pewna istotna różnica: ten lodowy ciek był zmrożony jak otwarte drzwi zamrażarki i pokolorowany na wszystkie barwy tęczy; przewagę miała oczywiście czerwień, ale od czasu do czasu można było dostrzec — najbardziej rzucające się w oczy — błękity, zielenie i żółcie, żywo kontrastujące punkty, które wyróżniały się na tym ogromnym obszarze chaotycznej mozaiki.
A w samym środku jeziora, w miejscu, z którego — choć lecieli dość wysoko — nie było widać brzegu w żadnym kierunku, znajdowała się olbrzymia chmura pary, wysoka na tysiące metrów. Oblatując ostrożnie tę chmurę, podróżnicy zobaczyli, że lód pod powierzchnią połamany jest w góry i tafle. Były mocno zbite i unosiły się na zmąconej, parującej czarnej wodzie. Kiedy nad nimi przelatywali, widzieli, jak zabrudzone góry lodowe obracają się wokół własnej osi, zderzają ze sobą, przewracają do góry dnem, wywołując potężne, spiętrzone czerwonoczarne fale; po chwili ściany wodne znowu opadały, na powierzchni rozchodziły się kręgi, a wszystkie lodowe góry podskakiwały niczym korki.
W obu samolotach panowało milczenie, a wszyscy pasażerowie z ogromną uwagą oglądali ten bardzo niemarsjański spektakl. W końcu, dwa razy okrążywszy w ciszy ten parowy słup, polecieli na zachód ponad potrzaskanym bezmiarem wody.
— Sax musi naprawdę uwielbiać tę rewolucję — zauważyła Nadia, tak jak już wiele razy przedtem, przełamując w ten sposób milczenie. — Czy sądzicie, że sam również bierze w niej udział?
— Wątpię — odrzekła Ann. — Prawdopodobnie nie ryzykowałby tak głupio utraty poparcia ziemskich inwestorów. W ten sposób straciłby możliwość obserwowania systematycznego rozwoju swego projektu, a także kontrolę nad nim. Ale jestem pewna, że na wszystkie wydarzenia patrzy z punktu widzenia użyteczności dla terraformowania. Zupełnie go nie interesuje, ilu ludzi umiera, co zostaje zniszczone albo kto rządzi. Ważne jest jedynie, jak całość oddziałuje na jego projekt.
— To dla niego tylko swego rodzaju interesujący eksperyment — dodała Nadia.
— Tak, chociaż niezwykle trudno nad nim zapanować — odparła Ann. Nie mogły się powstrzymać i obie głośno się roześmiały.
O wilku mowa… Wylądowali na zachód od nowego morza (Lakefront zostało najprawdopodobniej zatopione) i spędzili cały dzień na odpoczynku. Następnej nocy, podążając wzdłuż toru magnetycznego biegnącego na północny wschód ku Marineris, przelecieli nad transponderem, który nadawał sygnał SOS w alfabecie Morse’a. Do świtu okrążyli transponder i wylądowali na samym torze, tuż za jakimś unieruchomionym roverem. Obok niego, w walkerze, stał nie kto inny, tylko właśnie Sax i manipulował przy transponderze, wysyłając prośbę o pomoc.
Wsiadł do samolotu i powoli zdjął hełm. Mocno mrugał oczyma, usta miał zaciśnięte, jak zwykle zachowywał się uprzejmie. Był najwyraźniej bardzo zmęczony, ale jednocześnie — jak określiła go później w rozmowie z Nadia Ann — wyglądał jak szczur, który dopiero co zjadł kanarka. Mówił mało. Okazało się, że tkwił w pojeździe na torze magnetycznym od trzech dni. Nie mógł odjechać, ponieważ tor magnetyczny już nie działał, a w łaziku brakowało zapasowego paliwa. Potwierdził też domysły przyjaciół, że Lakefront zostało całkowicie zalane wodą.
— Jechałem właśnie do Kairu — opowiadał — aby się spotkać z Frankiem i Mają, którzy uważają, że należałoby zebrać tam całą pierwszą setkę, wybrać spośród nas swego rodzaju pełnomocników do negocjacji z policją UNOMY i poprzez nich kazać ONZ zaprzestać niszczenia Marsa. — Sax wyruszył więc w drogę i znalazł się u podnóża Hellespontusa, kiedy termiczna chmura moholu Low Point nagle zmieniła kolor na żółty i wystrzeliła pióropuszem dwadzieścia tysięcy metrów w niebo. — Miała kształt grzyba, jak przy eksplozji nuklearnej, tyle że mniejszą czapę — oświadczył. — Gradient temperaturowy nie jest tak ostry w tutejszej atmosferze.
Opuścił więc Hellespontus, zawrócił i dojechał aż do krańca basenu. Tam zobaczył część powodzi. Woda spływająca z północy do basenu była czarna, ale z każdą sekundą stawała się coraz bielsza, niemal momentalnie lodowaciejąc na dużych odcinkach, z wyjątkiem okolic Lakę front, gdzie wrzała.
— Wyobrażacie sobie? Wyglądała jak woda na piecu. Termodynamika była tam chwilowo dość złożona, ale woda ochładzała mohol dość szybko i…
— Zamknij się, Sax. Nie chcę tego słuchać — burknęła Ann.
Sax uniósł brwi i odszedł, by spróbować naprawić odbiornik radiowy w samolocie.
Lecieli dalej. Było ich teraz sześcioro: Sasza i Jeli, Ann i Simon, Nadia i Sax; sześcioro przedstawicieli pierwszej setki, zgromadzonych razem, jak gdyby za pomocą siły przyciągania. Tej nocy mieli sobie mnóstwo do powiedzenia, więc wymieniali opowieści, informacje, plotki i domysły. Jednakże Sax nie mógł dodać wielu szczegółów do ogólnego obrazu. Był odcięty od wszelkich informacji równie długo jak oni. Nadia znowu się wzdrygnęła i poczuła tak, jak gdyby straciła któryś ze zmysłów, po czym zdała sobie sprawę z tego, że mają do czynienia z problemem, którego nie sposób rozwiązać.
Następnego ranka o wschodzie słońca wylądowali na pasie startowym Bakhuysen, gdzie zatrzymało ich dwunastu ludzi uzbrojonych w pistolety policyjne. Nie celowali w nich wprawdzie, ale eskortowali szóstkę przyjaciół dość ceremonialnie do hangaru zbudowanego w ścianie krateru.
W hangarze znajdowało się więcej osób i z każdą chwilą tłum rósł. W końcu było ich około pięćdziesięcioro, z czego jakieś trzydzieści osób stanowiły kobiety. Kiedy odkryli tożsamość podróżników, stali się idealnie uprzejmi, nawet przyjaźni.
— Musimy po prostu sprawdzać, z kim mamy do czynienia — wyjaśniła jedna z nich, rosła kobieta mówiąca z silnym akcentem z Yorkshire.
— A kim wy jesteście? — spytała śmiało Nadia.
— Jesteśmy z Korolowa Jeden — odparła tamta. — Uciekliśmy z więzienia.
Zabrali podróżników do jadalni i podali im obfite śniadanie. Kiedy wszyscy usiedli, niektórzy spośród gospodarzy zaczęli podnosić magnezowe dzbanki i sięgać przez stół, aby nalać sąsiadom z przeciwka sok jabłkowy, a tamci nalewali kolejnym osobom, póki wszyscy nie zostali obsłużeni. Po śniadaniu obie grupy wymieniły wrażenia z ostatnich dni. Grupka obecnych mieszkańców Bakhuysen uciekła z Korolowa Jeden pierwszego dnia rewolty i ruszyła na południe. Jej członkowie planowali dotrzeć aż w okolice bieguna południowego.
— Tam znajduje się spora baza buntowników — powiedziała im kobieta z akcentem Yorkshire (która, jak się okazało, była w rzeczywistości Finką). — Bo widzicie, tam są te zdumiewające warstwowe tarasy z nawisami, które wykorzystuje się jako otwarte po bokach jaskinie. Są w większości bardzo długie i naprawdę dość szerokie. Idealne, aby się ukryć i zupełnie niewidoczne z satelity, a jednocześnie jest w nich nieco powietrza. Można tam żyć jak ludzie kromaniońscy. Myślę, że jest tam cudownie. — Najwyraźniej w Korolowie wiele mówiono o tych długich jaskiniach i wielu więźniów zgodziło się tam ruszyć, jak tylko zacznie się rewolucja.