— Więc jesteście z Arkadym? — spytała Nadia.
— Z kim?
Okazało się, że byli wyznawcami teorii zmarłego przed kilku laty biologa Schnellinga, który był w Korolowie czymś w rodzaju “czerwonego” mistyka. Najpierw prowadził wykłady komputerowe, niezwykle popularne na Tharsis, a po uwięzieniu znalazł wielu uczniów wśród więźniów w Korolowie. Najprawdopodobniej uczył ich swego rodzaju marsjańskiego komunalizmu opartego na zasadach lokalnej biochemii. Grupa, która dotarła do Bakhuysen, nie była co do tego zbyt pewna, ale teraz znajdowali się już przecież na zewnątrz i mieli nadzieję nawiązać kontakt z innymi oddziałami buntowników. Udało im się uzyskać połączenie z ukrytym satelitą, zaprogramowanym do wywoływania zdalnie kierowanych mikrowybuchów; zdołali także przez krótki czas monitorować kanał używany przez siły bezpieczeństwa na Fobosie. Mieli więc trochę wiadomości. Mówili, że siły policyjne ponad-narodowców UNOMY — przybyłe niedawno ostatnim kursowym wahadłowcem — wykorzystują Fobosa jako stację nadzoru terenowego i punkt wypadowy do ataków na Marsa. Te same siły kontrolują windę, Pavonis Mons i większą część Tharsis. W obserwatorium na Olympus Mons również wybuchł bunt, ale zbombardowano je z orbity. Ponad-narodowe siły bezpieczeństwa okupują niemal całą Wielką Skarpę, co dzieli planetę na dwie części. A wojna na Ziemi nadal trwa; najbardziej krwawe walki toczą się w Afryce, Hiszpanii i na granicy amerykańskomeksykańskiej.
Byli więźniowie uważali, że nie warto już próbować się przedostać do Pavonis.
— Albo was aresztują, albo zabiją — oświadczyła Sonja.
Kiedy jednak podróżnicy zdecydowali, że tam polecą, uciekinierzy dokładnie opowiedzieli im wszystko, co wiedzieli na temat nocnego lotu na zachód.
— Zapamiętajcie — dodali na koniec ludzie z Bakhuysen — że bezpieczne miejsce to stacja meteorologiczna w Południowym Margaritifer. Zajmują ją bogdanowiści.
Serce Nadii zabiło mocniej, kiedy usłyszała to słowo. Nie potrafiła ukryć swych uczuć. Ale ta informacja o niczym jeszcze nie świadczyła. Nadia wiedziała, że Arkady ma wielu przyjaciół i zwolenników, z których większość nie znała miejsca jego pobytu. Ale i tak nie mogła zasnąć tego dnia. Żołądek znowu ciążył jej jak kamień. W nocy, po zachodzie słońca, czuła się naprawdę szczęśliwa, że wraca do samolotu i odlatuje. Buntownicy z Bakhuysen zaopatrzyli ich w hydrazynę, mieszankę tlenową i suszoną żywność. Obciążone samoloty z trudem oderwały się od ziemi i ruszyły w kierunku zachodnim.
Nocne loty szóstki przyjaciół zaczęły przybierać dziwnie rytualny charakter. Podróżnicy czuli się jak na nowej i wyczerpującej wyprawie badawczej na obcą planetę. Samoloty były tak lekkie, że wręcz trzepotały w porywach zachodnich wiatrów dominujących. Czasami podskakiwały dziko dziesięć metrów w górę i w dół, toteż nawet ci, którzy nie pilotowali, i tak nie mogli spać zbyt długo — po każdym nagłym opadnięciu albo wzniesieniu się maszyny wszyscy w ciemnej małej kabinie natychmiast się budzili; nad nimi za oknem było czarne niebo i gwiazdy, a pod nimi znajdował się tylko bezgwiezdny czarny świat.
Podczas lotu prawie się do siebie nie odzywali. Piloci garbili się nad przyrządami i całą energię zużywali na utrzymanie pozycji obok drugiego samolotu. “Ultralekkie” leciały przed siebie z lekkim warkotem. Nad ich długimi, giętkimi skrzydłami lamentował wiatr. Na zewnątrz było sześćdziesiąt stopni poniżej zera, ciśnienie wynosiło tylko sto pięćdziesiąt milibarów, a powietrze nadal było trujące. W dole majaczyła czarną plamą planeta, na której nie było gdzie się schronić. Nadia przez jakiś czas pilotowała, potem przeszła na tył i położyła się. Długo obracała się z boku na bok i wierciła, próbując zasnąć. Czasem do jej uszu docierał z radia trzask transpondera, co przypomniało jej dawne czasy, kiedy wraz z Arkadym lecieli podczas burzy na sterowcu “Grot Strzały”. Widziała wtedy oczyma wyobraźni Rosjanina, jak czerwonobrody i nagi kroczy po ogołoconym wnętrzu maszyny, jak odrywa panele boazerii, by je wyrzucić za burtę, jak się śmieje, otoczony aureolą wszechobecnego wirującego pyłu. Nagle 16 D wykonał ruch i Nadia ocknęła się z tych myśli; poczuła nieprzyjemny strach. Pomyślała, że gdyby znowu pokierowała trochę samolotem, poczułaby się lepiej, ale Jeli pragnął pilotować tak samo jak ona, przynajmniej przez pierwsze parę godzin swojej wachty. Nie miała więc nic do roboty, mogła jedynie obserwować drugą maszynę, która — jeśli wszystko było w porządku — znajdowała się zawsze o kilometr na prawo od ich samolotu. Co jakiś czas udawało im się skontaktować przez radio z tym drugim 16 D, ale przeszkadzały zakłócenia, musieli więc ograniczyć rozmowy do minimum: rozmawiali jedynie co godzinę, sprawdzając, czy wszystko w porządku, lub co jakiś czas — jeśli któryś z samolotów zostawał nieco w tyle — pytali jedni drugich o przyczynę opóźnienia. Gdy tak lecieli przez martwą, ciemną noc, czasami wydawało im się, że zawsze tak właśnie wyglądało ich życie i mieli kłopoty z przypomnieniem sobie, jak im się żyło przed rewoltą. Jak długo to już trwa? — zastanawiali się. Naprawdę tylko dwadzieścia cztery dni? Trzy tygodnie? Czuli się tak, jakby minęło już co najmniej pięć lat.
Nadszedł ranek i niebo za nimi zaczęło się zabarwiać czerwienią; wysoko położone pierzaste chmury stawały się z wolna purpurowe, rdzawe, karmazynowe lub lawendowe, a potem szybko przybierały postać metalowych strużyn na różowym niebie. Niesamowita fontanna słonecznych promieni przelewała się przez skalne stożki i skarpy, a podróżnicy z uwagą obserwowali okolicę pod sobą, jak zjawy przesuwając się ponad krostowatym, zacienionym krajobrazem, szukając śladów lądowiska w pobliżu toru magnetycznego. Po tak długo trwającej nocy wydawało im się prawie niemożliwe, że pomyślnie dolecą dokądkolwiek, ale nagle dostrzegli w dole połyskujący tor magnetyczny, na którym mogli wylądować w razie niebezpieczeństwa. Dobrze widoczne były również transpondery i kiedy porównali ich pozycję z mapami, okazało się, że ich nawigacja była dokładniejsza niż im się zdawało.
Każdego ranka widzieli teraz pod sobą ocienioną wstęgę, tak bardzo pożądaną jasną wiązkę idealnie płaskiej taśmy. Pikowali, lądowali, hamowali, pewnie kołowali na pasie, po czym wyłączali silniki i opadali na siedzenia. Nareszcie podczas snu nie przenikała ich już ta drażniąca wibracja. Spokojnie pogrążali się w ciszy kolejnego dnia.
Tego ranka wylądowali na pasie startowym obok stacji Margaritifer. Do dwóch samolocików natychmiast podeszła grupka ludzi. Było ich około tuzina: mężczyźni i kobiety, którzy powitali przybyszów z dziwnie przesadnym entuzjazmem. Ściskali i całowali ich bez końca, śmiejąc się przy tym przez cały czas. Sześcioro przyjaciół stało blisko siebie; byli bardziej wystraszeni tym wylewnym powitaniem niż ostrożnym przyjęciem, które spotkało ich dnia poprzedniego. Komitet powitalny nie omieszkał zaraz na początku włączyć laserowych czytników na nadgarstkach przybyłej szóstki, aby ich zidentyfikować. Kiedy AI potwierdziło, że przybysze są rzeczywiście przedstawicielami pierwszej setki, wybuchły owacje. Kiedy prowadzono gości przez śluzę powietrzną do wspólnych jadalni, sporo osób z orszaku podchodziło do ustawionych w pobliżu zbiorniczków i szybko wdychało ich zawartość — mieszaninę tlenku azotawego, który miał działanie rozweselające, oraz aerozolowy preparat pandorfiny. Po takiej dawce mieszkańcy Margaritifer długo i niezbyt mądrze się zaśmiewali.
Jeden z nich, szczupły Amerykanin o pociągłej twarzy, przedstawił się Nadii:
— Jestem Steve, pracowałem z Arkadym na Fobosie w dwunastym Mroku, a potem razem z nim działałem na Clarke’u. Większość z nas zresztą tam z nim pracowała. Kiedy wybuchła rewolucja, byliśmy akurat w Schiaparellim…