Выбрать главу

— Wiesz może, gdzie w tej chwili znajduje się Arkady? — spytała natychmiast Nadia.

— Ostatnio słyszeliśmy, że przebywa w Carr, ale teraz jest już poza siecią, więc trudno to sprawdzić.

Inny mężczyzna, wysoki i chudy Amerykanin, powłócząc nogami podszedł do Nadii, położył jej rękę na ramieniu i powiedział:

— Nie zawsze jesteśmy tacy… zadowoleni z siebie! — Roześmiał się.

— Oczywiście, że nie! — zgodził się Steve. — Tylko dzisiaj obchodzimy święto. Nie słyszeliście o nim?

Pewna rozchichotana kobieta podniosła twarz znad stołu i krzyknęła:

— Dzień Niepodległości! Czternasty roku czternastego!

— Patrzcie, patrzcie na to — odezwał się naraz Steve i wskazał na ekran telewizora.

Na ekranie zamigotał obraz kosmicznej przestrzeni i nagle cała grupa zaczęła wrzeszczeć i wznosić okrzyki. Jak wyjaśnił Steve, udało im się znaleźć kodowany kanał z Clarke’a. Nie potrafili wprawdzie odszyfrować nadawanych wiadomości, ale używali go jak latarni morskiej, aby ustawiać optyczne teleskopy stacji. Obraz z teleskopu przesyłano na ogólny kanał telewizyjny i stąd ten widok: czarne niebo przetykane mnóstwem gwiazd, a na środku kształt, który wszyscy już dawno nauczyli się rozpoznawać — ociosana, metaliczna planetoida, z której w dół odchodził kabel.

— Teraz spójrzcie! — krzyczeli w stronę zaskoczonych podróżników. — Tylko spójrzcie!

Znowu ryknęli, kilka głosów zaczęło nieskładnie odliczać wstecz, poczynając od stu. Ci, którzy nawdychali się helu z tlenkiem azotawym, stanęli pod ekranem śpiewając:

Przebyliśmy miliony mil

Dla owych kilku szczęsnych chwil

Aby odmienić nasz zły los,

By ujrzeć czarownika z Oz,

Z krainy Oz!

Przekład Ewy Rojewskiej-Olejniczuk

Nadia uświadomiła sobie, że cała drży. Skandowanie stawało się coraz głośniejsze, aż przemieniło się w jednolity wrzask.

— Zero!

W tym momencie między planetoidą i kablem pojawiła się szczelina i nagle Clarke zniknął z ekranu. Niemal tak samo szybko — cieniutki jak pajęczyna — zniknął z pola widzenia kabel.

Dzikie wiwaty wypełniły pomieszczenie, przynajmniej na chwilę, zaraz bowiem dał się słyszeć okrzyk rozpaczy. Była to Ann, która zerwała się na równe nogi, zakrywając sobie usta dłońmi zaciśniętymi w pięści.

— On już na pewno jest na dole! — wrzasnął do Ann Simon, usiłując przekrzyczeć ogólną wrzawę. — Nasz syn na pewno jest już bezpieczny! Przecież tak wiele tygodni minęło, odkąd stamtąd do nas dzwonił!

Powoli się uciszało. Nadia znalazła się przy boku Ann, naprzeciwko Simona i Saszy. Nie wiedziała, co powiedzieć. Ann wydawała się zupełnie odrętwiała, a z jej szeroko otwartych oczu wyzierało czyste szaleństwo.

— Jak wam się udało zerwać kabel? — spytał Sax.

— Cóż, szczerze mówiąc, nie można go było zerwać — odparł Steve.

— Zerwaliście kabel?! — wrzasnął Jeli.

— Cóż, właściwie nie. Po prostu oddzieliliśmy go od Clarke’a, tylko tyle. Ale efekt jest ten sam i kabel spada.

Grupa znowu zaczęła wiwatować, chociaż tym razem jakoś słabiej. Steve wyjaśnił podróżnikom, przekrzykując hałas:

— Samego kabla nie można raczej przeciąć. Zrobiony jest z drutu grafitowego, a w środku biegną dwie spirale diamentowego żelu otoczone siatką galwanizowanej gąbczastej powłoki. Na stacjach co sto kilometrów znajdują się uzbrojone jednostki ochrony, a i wagoników pilnie strzegą siły bezpieczeństwa. Arkady zasugerował więc, żebyśmy działali na samym Clarke’u. Widzicie, kabel przechodzi prosto przez powierzchniową skałę do fabryczek we wnętrzu planetoidy i jego końcówka została przytwierdzona zarówno fizycznie, jak i w sposób magnetyczny do skały planetoidy. Tak więc wylądowaliśmy na Clarke’u z gromadą naszych robotów i ładunkiem materiału z orbity, wkopaliśmy się do wnętrza i umieściliśmy na zewnątrz obudowy kabla i wokół magnetycznego generatora bomby termiczne. A dziś zdetonowaliśmy je wszystkie naraz i skała roztopiła się w tym samym czasie, kiedy zostały przerwane magnesy. Clarke jest jak pocisk, więc się ześlizgnął z samego koniuszka kabla dokładnie tak, jak przewidzieliśmy! Wybraliśmy taką chwilę, aby odleciał jak najdalej od Słońca i w dodatku dwadzieścia cztery stopnie z płaszczyzny ekliptyki! Cholernie trudno będzie go teraz wytropić i schwytać. Przynajmniej mamy taką nadzieję!

— A sam kabel? — spytała Sasza.

Znów wybuchły wiwaty, więc dopiero po długiej chwili, kiedy trochę się uciszyło, Sax odpowiedział:

— Spada. — Stał przy konsolecie komputera, wystukując coś szybko na klawiaturze, ale Steve krzyknął do niego:

— Mamy dane dotyczące opadania, jeśli chcesz. Są dość skomplikowane, wiele częściowych równań różniczkowych.

— Wiem — mruknął Sax.

— Nie mogę w to uwierzyć — oznajmił Simon. Ciągle obejmował Ann i popatrywał niepewnie na zgromadzonych. Był ponury i wzburzony. — Przecież uderzenie zabije wielu ludzi!

— Prawdopodobnie nie — odpowiedział mu ktoś. — Ale zginą przede wszystkim przedstawiciele policji ONZ. Nie powinieneś ich żałować, ponieważ używali windy, aby się dostać na naszą planetę i zabijać mieszkańców Marsa.

— Peter prawdopodobnie już od tygodnia czy dwóch jest na dole — powtórzył Simon z naciskiem, patrząc na Ann. Jej twarz była kredowobiała.

— Może — odparła.

Niektórzy słyszeli tę rozmowę i ucichli. Inni nie chcieli słuchać i nadal hałasowali.

— Nie wiedzieliśmy — powiedział Steve do Ann i Simona. Jego triumfalna mina zniknęła bez śladu i teraz marszczył z niepokojem brwi. — Gdybyśmy wiedzieli, mogliśmy spróbować się z nim skontaktować. Ale nie wiedzieliśmy. Przykro mi. Miejmy nadzieję… — przełknął ślinę. — Miejmy nadzieję, że nie było go na górze.

Ann wróciła do stolika i ciężko usiadła. Simon wiercił się ze złością u jej boku. Oboje udawali, że nie usłyszeli tego, co powiedział Steve.

Radio podawało coraz więcej wiadomości, ponieważ kontrolujący pozostałe satelity komunikacyjne otrzymali informację o zerwaniu kabla. Niektórzy ze świętujących buntowników zajęli się więc nasłuchem i nagrywaniem. Inni radośnie bawili się dalej.

Saxa ciągle pochłaniały równania na ekranie.

— Posuwa się na wschód — zauważył w pewnym momencie.

— To prawda — odrzekł Steve. — Zatoczy najpierw wielki łuk, bo niższa część pociągnie całość w dół, potem reszta podąży za tamtą.

— Ile to zajmie czasu?

— Trudno powiedzieć, ale sądzimy, że pierwszy obrót potrwa około czterech godzin, drugi mniej więcej godzinę.

— Więc się obróci dwa razy!? — krzyknął Sax.

— Cóż, wiesz, jak to jest, kabel ma przecież trzydzieści siedem tysięcy kilometrów długości, a obwód równika wynosi dwadzieścia jeden tysięcy. Więc musi się obrócić prawie dwa razy.

— Ludzie na równiku powinni chyba szybko uciekać — mruknął Sax.

— No, nie na samym równiku — odrzekł Steve. — Wpływ Fobosa spowoduje, że kabel zboczy nieco z równika. Jak bardzo, nie wiemy. Jest to najtrudniejsze do obliczenia, ponieważ nie mamy pojęcia, w którym miejscu kabel się wahnął, zanim zaczął opadać.

— Spadnie na północ czy na południe?

— Powinniśmy się dowiedzieć w ciągu następnych kilku godzin.

Sześcioro podróżników patrzyło bezradnie na ekran. Po raz pierwszy od ich przylotu tutaj w Margaritifer panowała zupełna cisza. Ekran pokazywał tylko gwiazdy. To był najdogodniejszy punkt do śledzenia spadającej windy. Kabel, którego długości nikt nigdy nie widział w stopniu większym niż ułamkowy, teraz stał się zupełnie niewidoczny. Czy też może raczej stał się widoczny jedynie jako opadająca linia ognia.