Ann spojrzała na niego z taką goryczą, iż Nadia zlękła się, że kobieta wstanie i uderzy go. Na szczęście nikt się nie poruszył. Jedynie ekrany wciąż migotały, a głośniki syczały i trzaskały.
Obejrzeli tę nową, wysuniętą na południe linię równika osobiście drugiej nocy lotu do Shalbatana Vallis. W ciemności wyglądała jak szeroki prosty czarny pokos i prowadziła na zachód. Kiedy nad nią lecieli, Nadia patrzyła w dół przygnębiona. Winda nie była jej projektem, ale stanowiła czyjąś pracę i ta praca została teraz zniszczona. Nie było już mostu łączącego ich z Ziemią.
Poza tym ta czarna linia oznaczała również grób. Na powierzchni zginęło wprawdzie niewiele osób — jedynie te, które znajdowały się na wschodnim stoku Pavonis — ale zabita została większość, jeśli nie wszyscy, ludzi w windzie, co oznaczało wiele tysięcy trupów. I niemal wszyscy oni prawdopodobnie znajdowali się akurat w tej części kabla, która uderzyła w atmosferę i spłonęła.
Gdy przelatywali nad szczątkami, Sax przechwycił nowe wideo z upadku. Ktoś już zdołał zmontować filmik prezentujący w układzie chronologicznym wszystkie obrazy przesyłane do sieci na żywo albo w godzinach, które nastąpiły natychmiast po kolizji. W tym bardzo dobrze skrojonym montażu kolejne migawki ukazywały wybuchającą na powierzchni ostatnią część kabla. Strefa uderzenia była jedynie ruchomą białą plamą, która wyglądała jak skaza na taśmie; żadne wideo nie było w stanie zarejestrować takiego rozbłysku. Jednakże w montażu niektóre ujęcia puszczono w zwolnionym tempie i przetworzono na wszelkie możliwe sposoby, a ostatnią klatkę rozciągnięto do granic możliwości, dzięki czemu można było dostrzec szczegóły, które byłyby niemożliwe do zauważenia na żywo. Podróżnicy zobaczyli więc, że kiedy kabel przecinał niebo, najpierw obnażył się płonący grafit, a potem z nieba rozświetlonego zachodzącym słońcem spłynęła majestatycznie rozżarzona podwójna spirala diamentu.
Było już wtedy oczywiste, że winda stała się grobem ludzi, którzy nią podróżowali; z pewnością wszyscy się spalili. Jednak Nadii z trudem przychodziło myślenie o nich, gdyż obraz był tak nieskończenie dziwny i piękny, i wyglądał jak widmo jakiegoś fantastycznego DNA, DNA wyłuskanego z makroświata, zrobionego z czystego światła, makroświata, który teraz wkraczał w nasz kosmos, aby zakiełkować na jałowej planecie…
Nadia oderwała wzrok od ekranu i przeszła na fotel drugiego pilota, aby spojrzeć na drugi samolot. Potem całą długą noc patrzyła w okno, niezdolna zasnąć, niezdolna wyrzucić z myśli obrazu tego diamentowego lądowania. Ta noc wydała jej się najdłuższą nocą ich dotychczasowej podróży. Stanowiła nieskończoną wieczność w oczekiwaniu na świt.
Ale noc w końcu minęła — kolejna noc w ich życiu — i wreszcie nadszedł świt. Wkrótce po wschodzie słońca wylądowali na pasie startowym wybudowanym dla potrzeb rurociągu nad Shalbataną i spotkali się z grupą uciekinierów, którzy wcześniej pracowali przy rurociągu, a teraz zostali tu uwięzieni. Ci ludzie nie mieli żadnych poglądów politycznych, chcieli jedynie przeczekać, aż wszystko wróci do normalności. Nadia uznała to nastawienie za niezbyt pokrzepiające, więc próbowała ich zmusić, aby wyszli na zewnątrz i naprawili rurociąg. Zrobiła to jednak jakby tylko z obowiązku, ponieważ nie wierzyła, że uda jej się ich przekonać.
Jeszcze tego wieczoru odlecieli, znowu niemal uginając się pod ciężarem zapasów, w które zaopatrzyli ich gospodarze. O świcie wylądowali na opuszczonym pasie Krateru Carra. Jeszcze przed ósmą Nadia, Sax, Ann, Simon, Sasza i Jeli znaleźli się na zewnątrz w walkerach i ruszyli w górę na stożek krateru.
Nad miastem nie było już kopuły i najwyraźniej musiał tam wybuchnąć jakiś pożar. Wszystkie budynki stały wprawdzie nietknięte, ale były osmalone. Prawie wszystkie okna rozbiły się lub stopiły. Ściany z tworzyw sztucznych pogięły się i zdeformowały; beton poczerniał. Wszystko pobrudzone było kopciem, a wszędzie na powierzchni leżały porozrzucane hałdy sadzy, małe stosy czarnego węgla. Wyglądało to jak widmo Hiroszimy. Tak, to były ciała. Szczątki ludzi, którzy zginęli, próbując uciekać chodnikami i ulicami.
— Powietrze miasta przesadnie utleniono — wysunął przypuszczenie Sax.
W takiej atmosferze ludzka skóra i ciało były palne i łatwo mogły się zająć ogniem. To właśnie przydarzyło się pierwszym astronautom programu “Apollo”, których umieszczono w testowanej kapsule wypełnionej czystym tlenem: kiedy wybuchł ogień, spalili się jak parafina.
To samo stało się tutaj. Wszyscy na ulicach zapewne zapalili się jak pochodnie i kręcili się rozpaczliwie wokół własnej osi — można to było ocenić po rozłożeniu zwałów sadzy.
Sześcioro przyjaciół zeszło, trzymając się blisko siebie, do zaciemnionej wschodniej ściany krateru. Pod kopułą ciemnoróżowego nieba zatrzymali się przy pierwszej grupce poczerniałych ciał, a potem szybko ruszyli dalej. Zaglądali do otwartych budynków, pukali do wszystkich zamkniętych drzwi i nasłuchiwali przy ścianach za pomocą urządzenia stetoskopowego, które miał przy sobie Sax. Nie było słychać żadnego dźwięku, z wyjątkiem uderzeń ich własnych serc, głośnych i szybkich pod “miedzianymi” gardłami.
Nadia błądziła po mieście, oddychając zgrzytliwymi sapnięciami. Zmuszała się, by oglądać mijane ciała, z czarnych stosów węgla próbując oszacować wzrost ludzi. To jest jak Hiroszima albo Pompeje, pomyślała. Ludzie byli teraz wyżsi; a jednak nadal palili się doszczętnie, do samych kości, które zmieniały się w cienkie, czarne pałeczki.
Podeszła do pierwszych szczątków człowieka, którego wzrost pasował do szukanej przez nią osoby, i stała chwilę, przypatrując się uważnie. Potem zbliżyła się, znalazła spalone prawe ramię i zdrapała czteropalczastą rękawiczką grzbiet kości nadgarstka, aby znaleźć punktowy kod identyfikacyjny. Dostrzegła go i oczyściła, a następnie przejechała po nim swoim laserem jak sprzedawca przy kasie sprawdzający cenę zakodowaną na metce produktu. Odczytała nazwisko: Emily Hargrove.
Poszła dalej i sprawdziła kolejną “prawdopodobną” hałdę. Thabo Moeti. Okazało się to łatwiejsze niż porównywanie uzębienia z kartami dentystycznymi. I o wiele mniej przerażające.
Była już bardzo rozkojarzona i zdrętwiała, kiedy doszła do zwału sadzy w pobliżu budynku zarządu miasta. Zwęglone ciało tkwiło tu samotnie, a jego prawe ramię było tak wykręcone, że nie musiała go w ogóle obracać. Wystarczyło oczyścić etykietkę i sprawdzić laserem. Odczytała nazwisko: Arkady Nikołajewicz Bogdanów.
Lecieli na zachód jeszcze przez jedenaście dni, w ciągu dnia chowając się pod specjalnymi “nie wykrywalny mi” osłonami lub w schronach wraz z ludźmi, których spotykali po drodze. Nocami natomiast podążali szlakiem transponderów albo zgodnie ze wskazówkami udzielonymi przez ostatnią spotkaną grupę osób. Chociaż grupki te zwykle wiedziały o istnieniu i miejscu pobytu innych, stanowczo nie należały do jednego ruchu oporu; nie były też w żaden sposób skoordynowane. Niektórzy mieli nadzieję dostać się na południową czapę polarną, tak jak więźniowie z Korolowa, inni nigdy nie słyszeli o tym azylu. Jedni uważali się za bogdanowistów, drudzy ogłaszali się zwolennikami innych przywódców, a jeszcze inni żyli w komunach: religijnych, eksperymentalnie utopijnych czy też nacjonalistycznych. Ci ostatni próbowali się kontaktować ze swoimi rządami na Ziemi. Niektórzy stanowili zwykłe gromady ocaleńców. Nie mieli żadnych programów, byli po prostu ofiarami wojny.
Pewnego razu szóstka podróżników wylądowała akurat przy samym Korolowie, ale nie próbowali wejść do środka, gdyż zobaczyli przed włazami do śluz nagie zamarznięte ciała strażników; wielu z nich umarło w pozycji stojącej jak posągi.