Выбрать главу

Po Korolowie nie spotykali już nikogo. Radia i telewizory były martwe i głuche od czasu zestrzelenia satelitów, tory magnetyczne — puste, a Ziemia znajdowała się po drugiej stronie Słońca. Krajobraz wydawał się takim samym jałowym pustkowiem, jak przed przybyciem pierwszej setki; jedyną różnicę stanowiły rozciągające się gdzieniegdzie łachy wodnego lodowca. Lecieli dalej i czuli się tak, jak gdyby byli jedynymi ludźmi na tym świecie, jedynymi, którzy przeżyli.

Dziwny szum brzęczał Nadii w uszach. Przyszło jej do głowy, że musi mieć związek z wentylatorami samolotu. Sprawdziła je, ale nic nie stwierdziła. Przyjaciele dawali jej zadania do wykonania, aby nie miała czasu na myślenie, ale równocześnie nie sprzeciwiali się jej samotnym przechadzkom, które odbywała zwykle tuż przed startem i bezpośrednio po lądowaniu. Sami czuli oszołomienie po tym, co ujrzeli w Carr i Korolowie, i żadne z nich nie starało się specjalnie jej pocieszać, z czego zresztą była zadowolona. Ann i Simon ciągle zamartwiali się losem Petera, a Jeli i Sax zapasami jedzenia, które z dnia na dzień topniały; magazyny samolotu niemal zupełnie już opustoszały.

Arkady nie żył i dla Nadii nic innego nie miało znaczenia. Rewolta wydawała jej się teraz bardziej niż kiedykolwiek dotąd jedynie marnotrawstwem dóbr i energii, nie ukierunkowanym spazmem wściekłości, głupim, dziecinnym aktem ludzkiej złośliwości: “W ostateczności sami się zniszczymy, byle wam pokrzyżować plany”. I teraz najwyraźniej buntownicy wpadli we własne sidła. Cały ich świat został zniszczony! Poprosiła przyjaciół, aby oznajmili na jednym z ogólnych kanałów radiowych, że Arkady nie żyje. Sasza pomogła jej przekonać innych.

— Może ta wiadomość przyspieszy zakończenie tej bezsensownej wojny — powiedziała Sasza.

Sax jednak potrząsnął przecząco głową.

— Powstania tak naprawdę przeważnie nie mają przywódców — wyjaśnił. — Poza tym prawdopodobnie nikt nie uwierzy w śmierć Bogdanowa.

Jednak kilka dni później okazało się, że niektórzy ludzie usłyszeli informację i w nią uwierzyli. Szóstka przyjaciół otrzymała przerywaną zakłóceniami odpowiedź od Aleksa Żalina.

— Słuchaj, Sax, to nie jest rewolucja amerykańska, francuska, rosyjska ani angielska. To są wszystkie te rewolucje naraz! Wielka wszechświatowa rewolucja! Cały nasz świat pogrążony jest w rewolcie, a pamiętaj, że świat ten powierzchnią lądów dorównuje Ziemi… Zaledwie kilka tysięcy osób próbuje stłumić ten nieszczęsny bunt, a większość z nich ciągle znajduje się w kosmosie, skąd mają niby dobry widok, ale bardzo łatwo ich zranić. A jeśli buntownicy zdołają pokonać wojska w Syrtis, natychmiast wybuchnie takie samo powstanie w Hellespontusie. Wyobraź sobie siły powietrzne próbujące zdławić rewolucję w Kambodży, a jednocześnie także na Alasce, w Japonii, Hiszpanii i na Madagaskarze. Jak to zrobisz? Nie uda ci się. Żałuję tylko, że Arkady Nikołajewicz nie dożył. Gdyby to zobaczył, miałby…

Połączenie nagle się przerwało. Może był to zły znak, a może nie. Ale nawet Aleks nie potrafił ukryć nury goryczy i żalu w głosie, gdy mówił o tym, że brakuje Arkadego. To było naturalne, Arkady bowiem był kimś więcej niż tylko przywódcą politycznym — był bratem wszystkich ludzi, ich najlepszym przyjacielem, pierwotną siłą, głosem sumienia każdego człowieka, jego podstawowym, “wrodzonym” poczuciem tego, co piękne, czyste i sprawiedliwe.

Nadia z całych sił usiłowała zapanować nad smutkiem. W nocy zajmowała się nawigacją, w ciągu dnia spała, ile się dało. Schudła. Jej włosy stały się zupełnie białe, wszystkie ciemniejsze pozostawały na szczotce. Nie chciało jej się mówić, miała wrażenie, że jej gardło i wnętrzności jakby zastygły. Czuła się jak kamień i dlatego też nie była w stanie płakać. Zamiast tego starała się jak najwięcej działać. Spotykani ludzie zwykle nie mogli się z podróżnikami podzielić jedzeniem, ponieważ mieli go tak niewiele, że ledwie starczało dla nich samych. Szóstka przyjaciół musiała więc sobie narzucić bardzo ostry reżim żywnościowy, dzieląc każdy posiłek na połowę.

Wreszcie trzydziestego drugiego dnia podróży z Lasswitz, po przebyciu około dziesięciu tysięcy kilometrów, dolecieli do Kairu, miasta leżącego na południowym stożku Noctis Labyrinthus, a obecnie przy najbardziej na południe wysuniętym odcinku leżącego kabla.

Kair znajdował się w praktyce pod pełną kontrolą UNOMY, czemu nikt w mieście nie starał się zresztą zaprzeczyć. Jak cała reszta dużych miast namiotowych, tak i to leżało bezradne pod laserami orbitujących policyjnych statków UNOMY, które co jakiś czas przecinały niebo w ostatnim miesiącu. Na początku wojny większość mieszkańców Kairu stanowili Arabowie i Szwajcarzy, obecnie przynajmniej w tym mieście przedstawiciele obu tych narodowości wydawali się jedynymi, którzy nie chcieli się mieszać w rewoltę i próbowali po prostu przeżyć.

Teraz jednak poza sześciorgiem podróżników przybyło tu jeszcze wielu innych uchodźców. Setki ich już wcześniej zjechało z Tharsis po zniszczeniu Sheffield i pozostałych osad na Pavonis; inni przyjechali z Marineris, przedzierając się przez labirynt Noctis. Miasto było niemal poczwórnie zaludnione; tłumy ludzi mieszkały i spały na ulicach i w parkach, elektrownia była straszliwie przeciążona, kończyła się zarówno żywność, jak i gazy do mieszanki powietrznej.

O tych szczegółach powiedziała przybyłym przyjaciołom jakaś pracownica pasa startowego, która nadal uparcie wykonywała swoje zadania, chociaż nie funkcjonowały już żadne niemal urządzenia lotniska. Wskazała im miejsce do zaparkowania między wielkimi samolotami przy końcu pasa startowego, po czym poleciła ubrać się w skafandry ’i przejść do muru miasta, odległego o kilometr od lotniska. Nadia poczuła niedorzeczny strach na myśl o zostawieniu obu 16 D. Jej zdenerwowanie rosło z każdym krokiem. Tym razem nie uspokoił jej widok śluzy powietrznej, zwłaszcza gdy zauważyła, że większość osób w mieście chodzi w walkerach i nosi w dłoniach hełmy. Byli najwyraźniej przygotowani na to, że w każdej chwili może nastąpić rozhermetyzowanie namiotu.

Podróżnicy poszli do biura zarządu miasta, gdzie znaleźli Franka i Maję, a także Mary Dunkel i Spencera Jacksona. Przywitali się z ulgą, ale nie mieli czasu na opowieści o wszystkich przeżytych dotąd przygodach. Frank pracował cały czas przed ekranem. Sądząc po odgłosach, przemawiał do kogoś, kto znajdował się na orbicie, toteż ledwie spojrzał na przybyłych, wykręcił się od uścisków i dalej coś tłumaczył, wpatrując się w ekran, machnąwszy tylko ręką na znak, że dostrzegł ich przybycie. Najwyraźniej wdarł się do jakiegoś funkcjonującego systemu łączności, a może nawet kilku, ponieważ tkwił przed ekranem i mówił raz do jednej osoby, raz do innej przez następne pełne sześć godzin, przerywając jedynie na chwilę, aby napić się wody albo wykonać kolejne połączenie; ledwie łypał na starych towarzyszy. Wyglądał, jakby rozsadzała go permanentna wściekłość; przez cały czas rytmicznie zaciskał szczęki. A jednak był w swoim żywiole, wyjaśniając i wykładając rozmaite kwestie, przymilając się lub odgrażając, zadając pytania, a potem niecierpliwie komentując otrzymane odpowiedzi. Innymi słowy: mataczył i postępował w swoim starym stylu, tyle że tym razem był zdenerwowany i zły, cierpki i zawzięty; może nawet odczuwał także lekki strach.

W końcu się rozłączył, rozparł w fotelu i teatralnie odetchnął, po czym wstał sztywno i ruszył ku przyjaciołom, aby się z nimi przywitać. Na chwilę ze współczuciem położył rękę na ramieniu Nadii. Poza tym jednym gestem był dla całej szóstki dość obcesowy i zupełnie nie interesowało go, jak zdołali się dostać do Kairu. Chciał tylko wiedzieć, kogo i gdzie spotkali po drodze, jak bardzo mieszkańcy Marsa są rozproszeni i jakie są zamiary różnych małych grupek. Parę razy wracał do ekranu i kontaktował się z grupami, których pozycje podali mu podróżnicy. Jego możliwości komunikacyjne oszołomiły przybyszów, którzy sądzili, że wszyscy są tak samo odcięci jak oni.