Sax zszedł z alejki.
— Nie sądzę, żeby nam się udało dostać do samolotów — oznajmił.
Wtedy nagle z mroku wyszła jakaś postać w walkerze.
— Chodźcie — odezwała się na ich kanale. — Poprowadzę was.
Chwilę patrzyli na nieznajomego.
— Kim jesteś? — zapytał Frank.
— Chodźcie za mną! — Nieznajomy był niski; za szybką jego hełmu dostrzegli radosny, ale i srogi uśmiech. Brązowa pociągła twarz o karaibskich rysach. Mężczyzna wszedł w aleję prowadzącą do mediny. Maja ruszyła za nim jako pierwsza. Wszędzie wokół biegali ludzie w hełmach; ci bez hełmów leżeli nieruchomo na ziemi, martwi albo umierający. Przedstawiciele pierwszej setki słyszeli w słuchawkach bardzo słabe odgłosy syren, a grunt pod ich stopami drżał, jak gdyby zbliżało się trzęsienie ziemi. Poza tym trwała cisza, przerywana tylko ich własnymi chrapliwymi oddechami; od czasu do czasu któreś z nich krzyczało:
— Dokąd?
— Sax, gdzie jesteś?
— Poszedł tam.
I tak dalej. Rozmowy były dziwnie serdeczne, jak na straszliwy chaos, przez który musieli się przebijać. Idąc i rozglądając się dokoła Nadia niemal potknęła się o ciało martwego kota, leżące w przydrożnej trawie. Zwierzątko wyglądało, jak gdyby spało.
Mężczyzna, za którym szli, nucił coś na ich kanale, jakieś stłumione, ciche dźwięki, które brzmiały jak: “bum, bum, badumdum dum”. Nadia pomyślała, że może to być temat Piotrusia z “Piotrusia i wilka”. Ich przewodnik najwyraźniej znał dobrze ulice Kairu, skręcał pewnie i bez zastanowienia w kolejne ciasne, tłumne uliczki mediny. Do muru miasta doprowadził ich w niecałe dziesięć minut.
Przy ścianie dostrzegli dziurę w namiocie, za którą — w mroku, na południowym stożku Noctis — biegały pojedynczo lub w małych grupkach postacie w skafandrach. Nadii ten widok skojarzył się z ruchami Browna.
— Gdzie jest Jeli? — krzyknęła nagle Maja.
Nikt nie wiedział.
Potem Frank wskazał ręką.
— Patrzcie!
W dole wschodniej drogi z Noctis Labyrinthus pojawiło się kilka łazików. Były to bardzo szybkie pojazdy o nieznanym kształcie, które posuwały się w górę, mimo mroku nie zapalając przednich reflektorów.
— Kto to tym razem? — zapytał Sax. Obrócił się, chcąc zapytać o to ich przewodnika, ale mężczyzny już nie było, przepadł gdzieś w bocznych uliczkach miasta.
— Czy jesteście ciągle na częstotliwości pierwszej setki? — zapytał jakiś nowy głos.
— Tak! — odrzekł Frank. — A kim ty jesteś?
Nagle Maja krzyknęła:
— Czy to nie Michel?
— Masz dobre ucho, Maju. Tak, to ja. Wiecie? Chcemy was stąd zabrać, jeśli oczywiście zgodzicie się pojechać. Wydaje nam się, że tamci systematycznie i kolejno eliminują wszystkich przedstawicieli pierwszej setki, którzy wpadną im w ręce. Przyszło nam więc do głowy, że może zechcielibyście się do nas przyłączyć.
— Sądzę, że wszyscy jesteśmy gotowi bez namysłu to zrobić — oświadczył Frank — tylko powiedz mi, Michel, w jaki sposób?
— Cóż, to jest najtrudniejsza część tego przedsięwzięcia… Czy ktoś was przyprowadził do muru miasta?
— Tak!
— Wspaniale. To był Kojot, doskonale wypełnia tego typu zadania. Hmm… poczekajcie chwilę. Postaramy się odwrócić ich uwagę, a wtedy biegnijcie prosto do odcinka muru przed wami.
W ciągu zaledwie kilku minut, które ciągnęły się jak godzina, miastem wstrząsnęły liczne wybuchy. Przyjaciele dostrzegli na północy, w pobliżu portu kosmicznego, jakieś błyski światła. Potem znowu odezwał się Francuz:
— Zapalcie na chwilę światło w kierunku wschodnim.
Sax przysunął się do ściany namiotu i włączył reflektor, na krótko oświetlając stożek okryty tumanami pyłu i dymu. Widoczność spadła do stu metrów lub mniej i wydawała się z każdą chwilą coraz słabsza.
— Pełny kontakt — oświadczył Michel. — Teraz przetnijcie ścianę i wyjdźcie na zewnątrz. Jesteśmy tuż za nią. Ruszymy natychmiast, gdy tylko znajdziecie się w śluzach powietrznych naszych roverów. Bądźcie gotowi. Ilu was jest?
— Sześcioro — odparł Frank po chwili.
— Cudownie. Mamy dwa pojazdy, więc nie będziemy się musieli zbytnio tłoczyć. Kierujcie się po troje do każdego, dobrze? Przygotujcie się, a potem wykonajcie to błyskawicznie.
Sax i Ann zaczęli się wcinać w tkaninę namiotu małymi nożami z przyborników na nadgarskach kombinezonów; początkowo wyglądali jak kociaki usiłujące rozdrapać pazurami fałdy materii, ale szybko zrobili wystarczająco duże otwory, aby mógł się przez nie przecisnąć dorosły człowiek. Sześcioro przyjaciół zaczęło przechodzić na drugą stronę ponad wysokim do pasa murem i nagle znaleźli się na zewnątrz, na wygładzonym regolicie przy skraju ściany. Słyszeli, jak za nimi wybucha elektrownia; błyski rozświetlały zniszczone miasto, przecinając pylistą mgłę jak fotograficzne flesze i zamierając na niebie na krótką chwilę, zanim zniknęły w ciemnościach.
Nagle z pyłu wyłoniły się te same dziwaczne rovery, które widzieli już wcześniej, i z poślizgiem zahamowały przed sześciorgiem oszołomionych, oczekujących postaci. W obu pojazdach momentalnie otworzyły się zewnętrzne luki. Na ten znak grupka przyjaciół rozbiła się na dwie trójki, które weszły do łazików: Sax, Ann i Simon do jednego, Nadia z Mają i Frankiem do drugiego. W chwilę później prawie wszyscy upadli, gdy rover szarpnął i natychmiast pospiesznie zaczął się wycofywać.
— Och! — krzyknęła Maja.
— Wszyscy na pokładzie? — spytał Michel.
Wykrzyknęli po kolei swoje imiona.
— To dobrze. Cieszę się, że jesteście z nami! — oznajmił radosnym głosem Michel. — Jest coraz gorzej. Dmitri i Elena nie żyją, właśnie się dowiedziałem… Zginęli w Echus Overlook.
Zapadła tak głęboka cisza, że dał się słyszeć odgłos opon skrzypiących na żwirowej drodze.
— Te rovery są naprawdę szybkie — zauważył Sax.
— Tak. I mają doskonałe amortyzatory. Świetnie sobie radzą w tego rodzaju sytuacjach. Ale musimy je opuścić, gdy tylko zjedziemy do Noctis. Są zbyt widoczne.
— Macie też pojazdy niewidzialne? — spytał z ironią Frank.
— W pewnym sensie tak.
Po półgodzinie obijania się o ściany śluzy powietrznej, gdy pojazdy na krótko się zatrzymały, przyjaciele mogli wreszcie przejść do głównych pomieszczeń roverów. W jednym znajdował się Michel Duval, obecnie białowłosy i pomarszczony stary człowiek, który patrzył na Maję, Nadię i Franka ze łzami w oczach. Objął ich jedno po drugim, wybuchając niesamowitym, zduszonym śmiechem.
— Zabierasz nas do Hiroko? — spytała Maja.
— Tak, spróbujemy się do niej przedostać. Ale to długa droga, a warunki nie są sprzyjające. Sądzę jednak, że nam się uda. Och, jak się cieszę, że was znaleźliśmy! Nie wiecie, jakim strasznym przeżyciem były te poszukiwania. Rozglądaliśmy się wokół i wszędzie znajdowaliśmy tylko trupy.
— Wiemy — oświadczyła Maja. — Znaleźliśmy Arkadego, a właśnie dziś zginęli Sasza, Aleks, Edvard, Samantha… i chyba również Jeli… Zaledwie parę godzin temu.
— Taak. No cóż, miejmy nadzieję, że nie dopadną już nikogo więcej.
Ekrany łazika pokazywały wnętrze następnego pojazdu, gdzie Ann, Simona i Saxa powitał chłodno młody nieznajomy. Michel obrócił się, spojrzał przez ramię w okno i syknął. Znajdowali się już na szczycie jednego z wielu kanionów tulejowych, które wiodły do Noctis; kraniec kolistego kanionu zniżał się bardzo szybko. Za drogą, opadającą gwałtownie po skalnej ścianie, kiedyś znajdowała się sztuczna pochyłość, która łączyła ten trakt z następnym, ale teraz zniknęła — najwyraźniej wysadzona w powietrze — zarówno rampa, jak i droga.