Kolejną falę oznajmiły trzaski głośne jak strzały z pistoletu. Biała powierzchnia powodzi wybuchła i runęła w dół. Jednostajny ryk wypełnił pojazd. Zagłuszał wszystko, co mówili i wszystkie ich myśli, jak gdyby cały wszechświat wibrował. Basowe widełki stroikowe…
— Odpowietrzenie — oznajmiła Ann. — Odpowietrzenie. — Usta miała zesztywniałe, a mięśnie twarzy reagowały z trudem, odzwyczajone od mówienia. — Tharsis leży na wypływie magmy. Sama skała nie mogłaby utrzymać ciężaru, wybrzuszenie by się zapadło, gdyby nie podtrzymywał go wypływowy prąd płaszcza.
— Myślałem, że tu nie ma płaszcza! — ledwie dosłyszała krzyk Saxa poprzez łomot.
— Ależ jest. — Nie dbała o to, czy Sax słyszy ją czy nie. — Po prostu jest tu luźniejszy. Ale prądy są tutaj i tak. A od czasu ostatnich wielkich powodzi znów napełniła się wysoko położona formacja wodonośna na Tharsis. Prądy utrzymywały tę formacje — tak samo jak Compton — w wystarczająco wysokiej temperaturze, aby pozostała płynna. W końcu ciśnienie hydrostatyczne wzrosło ekstremalnie. Jednak ze względu na tak nieznaczny proces powstawania wulkanów i o wiele rzadsze deszcze meteorytowe, nic nie wypływało. Mogła być pełna przez miliard lat.
— Czy sądzisz, że to Fobos spowodował jej rozwarcie?
— Może. Bardziej prawdopodobne jest stopienie reaktora.
— Wiedziałaś, że warstwa Compton jest taka duża? — spytał Sax.
— Tak.
— Nigdy o tym nie słyszałem.
— Jasne.
Ann popatrzyła na niego. Czy w ogóle usłyszał, że to powiedziała?
Usłyszał. I uświadomił sobie właśnie, że ukrywano przed nim niektóre dane. Ann dostrzegła, że Sax jest tym odkryciem naprawdę wstrząśnięty. Nie mógł sobie wyobrazić żadnego racjonalnego powodu, dla którego ktoś miał ukrywać przed nim jakiekolwiek informacje. Może właśnie dlatego on i Ann nie mogli się porozumieć. Ich systemy wartości opierały się na zupełnie innych założeniach. Reprezentowali całkowicie odmienny typ naukowca.
Sax odchrząknął.
— Wiedziałaś, że jest płynna?
— Tak przypuszczałam, ale dopiero teraz wiemy na pewno.
Sax wywołał na ekran obraz z lewej bocznej kamery. Czarna sycząca woda, szary gruz, roztrzaskany lód, głazy narzutowe jak wielkie spadające kości do gry. Stojące fale zamarzały w miejscu, załamywały się i przewalały w chmurach zmrożonej pary… Hałas wzrósł znowu do poziomu startującego odrzutowca.
— Nie chciałem, żeby to tak wyglądało, naprawdę! — krzyknął Sax.
Ann popatrzyła na niego. Intensywnie wpatrywał się w ekran.
— Wiem — odparła. Znowu zmęczyła się rozmową, zmęczyła się jej bezużytecznością. Teraz uzmysłowiła sobie to wyraziściej, niż kiedykolwiek przedtem: jałowe szepty na tle wielkiego ryku żywego świata. Ledwo siebie słyszący ludzie, o wiele mniej zrozumiali niż ten świat.
Najszybciej jak mogli przejechali przez Bramę Dover, następnie podążyli Rampą Calais, jak Michel nazywał ten taras. Posuwali się denerwująco powoli. Przeprawa roverem nad skalnym obrywem przykrywającym ten wąski taras była prawdziwą walką; wszędzie leżały głazy narzutowe, a powódź zalewała ląd po ich lewej stronie, w widoczny sposób zwężając taras. Kamienne obsuwy spadały ze ścian urwiska, upadały przed i za pojazdem, a co jakiś czas kawałki skał uderzały w dach łazika. Na ten odgłos wszyscy pasażerowie podskakiwali. Istniało ryzyko, że nagle i bez ostrzeżenia jakaś większa skała spadnie na nich i zmiażdży ich jak pluskwy. To stale istniejące zagrożenie przytłaczało wszystkich. Tylko Ann nie przejmowała się niebezpieczeństwem. Nawet Simon odszedł od niej, włączył się w działania nawigacyjne i zaczął wychodzić na wycieczki zwiadowcze z Nadią, Frankiem albo Kaseiem. Pewnie jest szczęśliwy, myślała, że może znaleźć wymówkę, aby się ode mnie uwolnić. A właściwie dlaczego miałby wciąż przy niej siedzieć?
Posuwali się zaledwie po kilka kilometrów na godzinę. Podróżowali przez całą noc, a potem przez cały następny dzień, mimo że mgła przerzedziła się tak bardzo, iż pojazd można było dostrzec z satelitów. Nie mieli jednak wyboru.
Wreszcie udało im się przejechać przez Bramę Dover i znowu wjechali w Coprates. Tu mieli więcej swobody, ponieważ powódź skręcała o parę kilometrów na północ.
O zmroku, po jakichś czterdziestu godzinach jazdy stawali, przeciągali się, kręcili po pokładzie, a potem ponownie usiedli i zatrzymali się. Wysiedli i zaczęli się kręcić po okolicy, a potem wrócili do łazika i zjedli wspólnie podgrzany w kuchence mikrofalowej posiłek. Maja, Simon, Michel i Kasei byli w dobrych nastrojach, cieszyli się, że mają już za sobą Bramę, Sax zachowywał się tak samo jak zawsze, a Nadia i Frank byli trochę mniej niż zazwyczaj ponurzy. Powierzchnia powodzi zamarzła na chwilę i wreszcie można było mówić, nie zdzierając sobie gardeł, wreszcie słyszeli się nawzajem. Jedli więc i mówili bezładnie wszyscy naraz.
Ann milczała. Pod koniec posiłku rozejrzała się ciekawie po towarzyszach, nagle przerażona spektaklem, który rozgrywał się przed jej oczyma, a który potwierdzał łatwość przystosowania się człowieka do każdej sytuacji. Jak gdyby nigdy nic, jedli teraz kolację i rozmawiali na tle basowego grzmotu z północy; idealnie udawali wesoły nastrój biesiadny. Mogło się to dziać wszędzie i o każdej porze, a ich zmęczone twarze promieniały satysfakcją wspólnego sukcesu albo po prostu wyrażały zadowolenie ze spożywanego razem posiłku. A jednak istniała pewna znacząca różnica — tuż za ścianą łazika rozlegał się ryk rozpadającego się świata, a obryw skalny mógł ich unicestwić w każdej chwili. Ann uświadomiła sobie nagle, że często podczas katastrof lub powszechnego chaosu ludziom wydaje się, że najprzyjemniejszym i najbezpieczniejszym pomieszczeniem jest jadalnia. Jedząc, człowiek zapomina o swoim otoczeniu, o katastroficznym tle powszechnego chaosu; takie chwile spokoju są jednak kruche i krótkotrwałe jak bańki mydlane i mogą prysnąć równie szybko jak powstały. Grupki przyjaciół, wspólne pomieszczenia, ulice, lata spokoju, nic z tego nie może trwać, pomyślała Ann, bowiem iluzję stabilności tworzy się poprzez zgodny wysiłek ignorowania chaosu, w którym się tkwi. Tak czy owak, jedli, rozmawiali i cieszyli się swoim towarzystwem. To był ich, ludzi, sposób na kłopoty — zarówno w jaskiniach i na sawannach, jak i w mieszkaniach, okopach i kulących się pod bombardowaniem miastach.
I wtedy, w tym właśnie momencie burzy Ann Clayborne postanowiła się przełamać. Wstała i ruszyła do stołu. Wzięła talerz Saxa, który pierwszy wyrwał ją z odrętwienia, potem podniosła talerze Nadii i Simona. Zaniosła je do małego zlewu z marsjańskiego magnezu. Zmywając naczynia poczuła, że jej sztywne gardło się porusza. Wy krakała niezrozumiale kilka słów jako swój udział w rozmowie i próbowała na własny, niewiele znaczący sposób wspomóc tę ludzką iluzję spokoju.
— Burzliwa noc! — powiedział do niej Michel. Stał koło niej, wycierał talerze i uśmiechał się. — Naprawdę burzliwa noc!
Następnego ranka Ann obudziła się jako pierwsza i popatrzyła w twarze śpiących towarzyszy, doskonale widoczne w dziennym świetle. Ich oblicza były zmęczone, włosy rozczochrane, miny ponure, twarze zapuchnięte i posiniałe od odmrożeń, usta otwarte. Grupa ludzi, którzy zasnęli z wyczerpania. Wyglądali jak martwi. A Ann w żaden sposób im nie pomagała — wręcz przeciwnie! Była dla nich kulą u nogi; za każdym razem, kiedy wracali do pojazdu, natykali się na szaloną kobietę, która leżała na podłodze, nie odzywała się do nich i często płakała wstrząsana gwałtownymi spazmami rozpaczy. Kogoś takiego z pewnością nie potrzebowali w swoim towarzystwie!