Выбрать главу

Ann zawstydzona wstała i w milczeniu skończyła sprzątać główne pomieszczenie i kabinę kierowców. Później tego samego dnia zluzowała kogoś przy prowadzeniu pojazdu. Po sześciogodzinnej zmianie poczuła się fizycznie zupełnie wykończona, ale udało jej się przewieźć ich daleko na wschód od Bramy Dover.

Jednak ich kłopoty wcale się nie skończyły. To prawda, że Coprates nieco się rozszerzyły, a południowa ściana wciąż się trzymała. Ale w tym rejonie znajdowało się długie pasmo, które teraz stało się wyspą i które opadało do samego środka kanionu, dzieląc go na kanały północny i południowy. I, na nieszczęście, południowy kanał był niższy od północnego, toteż fala powodzi spływała w dół i przyciskała ich silnie do południowej ściany. Szczęśliwym trafem jednak warstwowy taras sprawiał, że znajdowali się jakieś pięć kilometrów między powodzią i właściwą ścianą. Ponieważ jednak potop mieli blisko po lewej stronie, a strome urwiska po prawej, nigdy nie przestawało im zagrażać niebezpieczeństwo. A niemal ciągle musieli podnosić głos, jeśli chcieli rozmawiać. Ryk fal wydawał się atakować ich głowy i utrudniał koncentrację, postrzeganie i w ogóle myślenie.

Pewnego dnia Maja uderzyła pięścią w stół i krzyknęła wsciekle:

— Czy nie moglibyśmy poczekać, aż to wyspowe pasmo się oderwie?

Po kłopotliwej chwili ciszy odpowiedział jej Kasei:

— Jest długie na sto kilometrów.

— Cóż, cholera… może moglibyśmy po prostu… przeczekać powódź? To znaczy, chodzi mi o to… jak długo może jeszcze trwać?

— Parę miesięcy — odparła Ann.

— Nie możemy czekać tak długo?

— Mamy za mało żywności — wyjaśnił jej Michel.

— Musimy jechać dalej — warknął Frank. — Nie bądź głupia. — Maja popatrzyła na niego i odwróciła się, wyraźnie rozgniewana. Rover nagle wydał jej się o wiele za mały, jak klatka, do której wrzucono kilka tygrysów i lwów. Simon i Kasei, czując narastające napięcie, ubrali się w skafandry i wyszli, aby sprawdzić teren przed pojazdem.

Za tym, co nazywali Wyspowym Pasmem, Coprates otwierały się jak komin z głębokimi rowami pod ścianami kanionu. Północny rów stanowiła Capri Chasma, południowy — Eos Chasma, rozpadlina która była czymś w rodzaju przedłużenia Coprates. Ze względu na powódź podróżnicy nie mieli wyboru i musieli jechać przez Eos, ale Michel pocieszył ich, że dzięki temu nie zbaczają z drogi, ponieważ i tak mieli tamtędy podążyć.

Południowe urwisko w końcu się trochę obniżyło, chociaż przecinały je głębokie zatoki oraz kilka sporych kraterów meteorytowych. Capri Chasma skręcała w pewnym momencie na północny wschód i przestawała być dla jadących widoczna. Między tymi dwoma rowami znajdowało się trójkątne płaskowzgórze, które teraz wyglądało jak półwysep dzielący bieg wody na dwie części. Niestety, wielka masa wody przedarła się do niższej partii Eos, tak że nawet kiedy wydostali się z wąskiego uścisku Coprates, powódź ciągle parła pojazd ku skalnej ścianie, toteż poruszali się w dużej odległości od jakiejkolwiek drogi czy szlaku. Zapasy jedzenia i gazów powietrznych malały w zaskakującym tempie; magazyny niemal całkowicie już opustoszały.

Byli też zmęczeni, bardzo zmęczeni. Mijało już dwadzieścia trzy dni od czasu, gdy uciekli z Kairu. Przejechali do tej pory dwa i pół tysiąca kilometrów pod górę i przez cały czas spali na zmianę, aby bez przerwy ktoś kierował łazikiem. Do tego jeszcze straszliwie ich denerwował i wyczerpywał nieustanny hałas — wciąż słyszeli huk powodzi i ryk rozpadającego się na kawałki świata. Maja co jakiś czas powtarzała, że są już za starzy na takie eskapady i mają zbyt poszarpane nerwy. Z przemęczenia popełniali błędy, a czasem któreś z nich zapadało w sen w najmniej odpowiednim momencie.

Taras, który stanowił ich trasę między urwiskiem i powodzią, zmienił się w pewnej chwili w ogromne pole głazów narzutowych. Głazy te były przeważnie ejektamentami wyrzuconymi z okolicznych kraterów albo szczątkami po rozległych ruchach zwietrzeliny. Dla Ann droga wyglądała tak, jak gdyby duże żłobkowane i zbite zatoki korozyjne w południowej ścianie skalnej zostały podmyte, co stworzyło opadające w dół kaniony dopływowe. Takie było jej pierwsze skojarzenie, a nie miała czasu, aby przyjrzeć się dokładniej.

Podróżnikom często się wydawało, że szlak przed nimi całkowicie zablokowały głazy eratyczne. Obawiali się wtedy, że mimo wszystkich tych dni i przebytych kilometrów, mimo przejechania prawie całego Marineris, mimo przedarcia się niemal przez środek tak gwałtownego kataklizmu, nie uda im się jechać dalej — na samym krańcu zatrzymają ich straszliwe strumienie powodzi.

Zawsze wtedy niespodziewanie znajdowali drogę. Potem znowu zatrzymywała ich woda i znowu szukali kolejnego szlaku. I tak dalej, dzień po dniu. Wysiłek był ogromny, a jadali teraz zaledwie po pół racji.

Ann prowadziła pojazd częściej niż inni, ponieważ czuła się mniej zmęczona, a poza tym była świetnym kierowcą; umiejętnościami przewyższał ją tylko Michel. Wiedziała, że jest to winna przyjaciołom po swoim żenującym załamaniu nerwowym, które trwało przez większą cześć podróży. Pomagała więc im teraz we wszystkim. Kiedy nie prowadziła łazika, wychodziła na zewnątrz i badała dalszą drogę. Na dworze nadal panował paraliżujący hałas i ziemia drżała pod stopami. Ann nie potrafiła się do tego przyzwyczaić, chociaż ze wszystkich sił starała się to ignorować. Światło słoneczne przeświecało przez mgłę i parę wodną szerokimi, niesamowitymi rozbryzgami, a o zachodzie słońca pojawiały się na niebie tęcze lodowe i parheliony otoczone kręgami światła; często całe niebo jarzyło się barwami niczym ognisko. Turnerowska wizja apokalipsy.

Dość szybko Ann również zaczęła odczuwać zmęczenie i — tak samo jak pozostałym — praca wydawała jej się wyczerpująca. Zrozumiała teraz, dlaczego jej towarzysze byli tak znużeni, dlaczego traktowali tak szorstko ją i siebie nawzajem. Michel nie potrafił odnaleźć żadnej z trzech kryjówek, które powinny się znajdować gdzieś w okolicy; musiały zostać zasypane ziemią albo zalane wodą (dla nikogo nie miało już znaczenia, co się z nimi stało). Maleńkie racje żywnościowe, które teraz spożywali, dawały im zaledwie 1200 kalorii dziennie, a zużywali o wiele więcej. Brak jedzenia i snu spowodował — przynajmniej u Ann — powrót dawnej depresji. Trwała niczym śmierć, rosła w niej jak potop, jak czarna papka błota,» pary, lodu lub śmieci. Ann uparcie pracowała, ale co chwila jej myśli zaczynały gdzieś błądzić, nie mogła się skupić, a w uszach wiecznie huczał jej łomot pędzącej wody, który obracał wszystko w monotonny jęk rozpaczy.

Droga stawała się coraz trudniejsza. Pewnego dnia udało im się przejechać zaledwie kilometr. Następnego jeszcze mniej, byli niemal całkowicie zablokowani, ponieważ na tarasie przed nimi leżało wiele ogromnych głazów ustawionych w rzędzie jak barykada w postaci betonowych bunkrów. Linia Maginota Wielkiego Człowieka.

— Wygląda, jak idealna płaszczyzna fraktalna — zauważył Sax — o wymiarach około 2,7.

Nikt nie podjął rozmowy.

Kasei wysiadł i udał się na poszukiwanie przejścia. Znalazł drogę w dół tuż przy brzegu powodzi. W tej chwili cały widoczny obszar wypływu był zamarznięty, tak jak przez kilka ostatnich dni. Rozciągał się aż po horyzont, nierówna powierzchnia przypominająca Morze Arktyczne na Ziemi, tyle że to było brudniejsze; stanowiło mieszaninę czarnoczerwonobiałych brył. Przybrzeżny lód był jednak płaski i w wielu miejscach klarowny. Gdy spojrzeli w dół, dostrzegli, że ma parę metrów głębokości; woda zamarzła do samego dna. Zjechali na brzeg i podążyli drogą tuż przy krawędzi lodu. Prowadziła Ann i kiedy zbyt wiele skał zagrodziło jej drogę, musiała zjechać najpierw lewymi kołami, potem całym pojazdem na lód. Jechało się po nim, tak jak po każdej innej powierzchni. Nadia i Maja prychały pogardliwie, gdy któryś z towarzyszy podróżników okazywał nerwowość lub strach z powodu jazdy po tej śliskiej i kruchej trasie.