Owionęło ją charakterystyczne dla planety zimno. Zadrżała i ruszyła na zachód. Szła po śladach łazika, aby nikt nie mógł jej wyśledzić. Słońce przedzierało się przez mgłę. Znowu padał śnieg, zabarwiony na różowo w promieniach słonecznego światła. Z trudem posuwała się naprzód, póki nie doszła do małego wydłużonego drumlinu. Miał spadzisty stok, który pokrywała warstwa białego śniegu. Mogła się teraz posuwać po litej skale, nie zostawiając śladów. Szła tak długo, aż się zmęczyła. Na dworze było naprawdę zimno, śnieg padał pionowo maleńkimi płatkami, prawdopodobnie narosłymi wokół drobin piasku. Na końcu drumlinu znajdował się pękaty i niski głaz eratyczny. Ann usiadła przy nim od strony zawietrznej, potem wyłączyła ogrzewanie walkera i ubitym śniegiem przysłoniła mrugające światełko alarmowe na naręcznym komputerku.
Szybko zrobiło jej się o wiele zimniej. Niebo miało teraz kolor mętnej szarości pokreślonej pasmami różu. Śnieg z wolna zasypywał szybkę jej hełmu.
Właśnie przestała się trząść i jej ciało stało się przyjemnie chłodne, kiedy w hełm kopnął ją mocno czyjś but. Następnie ktoś podciągnął ją do góry, na klęczki. W głowie jej szumiało. Postać w walkerze silnie uderzyła szybką swego hełmu w jej szybkę. Potem czyjeś ręce wzięły ją mocno pod ramiona i cisnęły na ziemię.
— Hej! — krzyknęła słabo.
Ktoś wziął ją pod ramiona, pociągnął i postawił na nogi; odciągnął jej też do tyłu lewe ramię i trzymał je wysoko w górze. Napastnik chwilę operował przy komputerku na nadgarstku Ann, a potem pchnął ją boleśnie do przodu, ciągle trzymając w górze jej ramię. Nie mogła upaść, nie łamiąc sobie przy tym ręki. Czuła, jak diamentowy wzorek aparatu grzewczego walkera zaczyna jej rozgrzewać skórę. Płonął w niej. Co kilka kroków dręczyciel uderzał ją w hełm.
Postać, ku jej zdumieniu, zaprowadziła ją prosto do rovera. Wepchnięto ją w śluzę powietrzną; ten ktoś wpadł za nią do środka, zamknął komorę i wypompował powietrze, po czym zdarł Ann hełm z głowy. Następnie zdjął swój i okazało się, że to Simon. Był purpurowy na twarzy i krzyczał na nią, uderzając ją przy tym raz po raz. Jego twarz była mokra od łez. Jej Simon, jej cichy, spokojny Simon teraz wydzierał się na nią:
— Dlaczego? Dlaczego? Niech cię diabli, czy ty zawsze musisz coś takiego zrobić?! Czy zawsze musisz myśleć tylko o sobie? O sobie i o swoim własnym świecie? Jesteś taka… jesteś taką cholerną egoistką!
Jego głos przeszedł w straszliwy, przepełniony ogromnym bólem jęk. I to był jej Simon, który zwykle tak niewiele mówił, który nigdy nie podnosił głosu, który nigdy nie wypowiadał więcej niż kilka słów. Teraz bił ją po twarzy i krzyczał, dosłownie wypluwając słowa i tracąc dech z wściekłości. I nagle to jego zachowanie zdenerwowało Ann. Dlaczego nie zareagowałeś przedtem, pytała go w myślach, dlaczego nie zareagowałeś wtedy, gdy cię potrzebowałam, gdy potrzebowałam kogoś, w kim tliłoby się życie? Dlaczego musiała zrobić coś takiego, aby go poruszyć i zbudzić z dziwacznego letargu? Ale nie powiedziała mu tego. Z całych sił uderzyła go tylko pięścią prosto w pierś, aż Simon upadł do tyłu.
— Zostaw mnie w spokoju! — krzyknęła. — Zostaw mnie! — A wtedy wstrząsnął nią gniew i znów poczuła lodowaty dreszcz, powiew marsjańskiej śmierci. — Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?!!
Simon odzyskał równowagę, rzucił się do przodu, chwycił ją mocno za ramiona i potrząsnął. Nigdy wcześniej nie zauważyła, że jest taki silny.
— Właśnie dlatego że… — krzyknął, po czym umilkł. Oblizał usta i chwilę łapał oddech. — Dlatego… — Odwrócił wzrok, twarz pociemniała mu jeszcze bardziej, jak gdyby tysiąc słów naraz chciało mu się przecisnąć przez gardło, a potem zrezygnował i najwyraźniej postanowił niczego nie wyjaśniać. Potrząsał nią tylko i bez sensu powtarzał: — Dlatego! Dlatego! Dlatego!
Padał śnieg. Mimo że nadszedł już wczesny ranek, było mroczno. Wiatr pędził przez teren chaotyczny, pył wodny wirował nad zniszczoną krainą. Głazy narzutowe, duże jak miejskie bloki, leżały jedne obok drugich, a cała okolica rozbiła się na milion małych urwisk, zagłębień, płaskowzgórzy, pasm górskich i szczytów, a także wiele spiczastych wierzchołków, szerokich słupów i chwiejnych kamieni. Prawdziwe wytwory czystej karni. Wszystkie urwiste i pionowe skały na tym obszarze były zupełnie czarne, podczas gdy bardziej spłaszczone strefy pokrywał śnieg; krajobraz stanowił teraz prawdziwą mozaikę czerni i bieli. Całość trwała w ciągłym ruchu, wirowała w gwałtownych porywach wiatru, wszędzie to pojawiały się, to znikały białe fale i gęste tumany śniegu.
Potem śnieg przestał padać i wiatr zamarł. Czarne pionowe powierzchnie i białe poziome ustabilizowały się i zastygły w bezruchu. Niebo było zachmurzone, żadna wypukłość nie rzucała więc cienia i cały krajobraz jarzył się, jakby światło promieniowało z pokrytej śniegiem ziemi ku wiszącym nad nią niskopylistym obłokom. Wszystko w tym nowym świecie wydawało się mieć ostre krawędzie i było bardzo wyraźnie widoczne, jak gdyby marsjańska kraina została zaklęta w szkło.
Na horyzoncie pojawiło się kilka idących ludzkich sylwetek. Wyłaniały się jedna po drugiej. Było ich siedem i wędrowały w nierównym szeregu. Poruszały się powoli z opuszczonymi ramionami i nisko pochylonymi głowami w hełmach. Zachowywały się tak, jak gdyby wędrowały bez żadnego określonego celu. Dwie istoty, które szły na przedzie, spoglądały od czasu do czasu w górę, ale nigdy się nie zatrzymywały ani nie wskazywały pozostałym kierunku.
Chmury na zachodnim niebie połyskiwały jak masa perłowa i był to jedyny znak w tym posępnym dniu, że słońce powoli się zniża. Siedmioro ludzi zaczęło wchodzić na długie górskie pasmo, które nagle pojawiło się przed nimi na zniszczonym lądzie. Z wyższych stoków pasma rozciągał się wspaniały widok we wszystkich kierunkach.
Minęło sporo czasu, zanim wszyscy wdrapali się na górę. W końcu zbliżyli się do szczytu, do skalnej wypukłości, za którą pasmo zaczynało się zniżać. Na wierzchołku znajdowało się coś niezwykle interesującego: wielki głaz eratyczny o płaskim dnie, ustawiony wysoko w powietrzu na sześciu smukłych kamiennych słupach tej samej wielkości.
Siedem postaci zbliżyło się do tego megalitu. Zatrzymały się i, stojąc pod ciemnosinymi chmurami, przez pewien czas przyglądały się budowli. Potem weszły między kamienne podpory i zastygły pod wielkim głazem. Znajdował się wysoko nad nimi, niby solidne, mocne sklepienie. Znajdującą się pod nim kolistą, płaską podłogę wykonano z pociętego polerowanego kamienia.
Jedna z postaci podeszła do któregoś z dalszych słupów i dotknęła go palcem. Inni wpatrywali się w nieruchomy śnieżny chaos. Nagle tuż obok nich otworzyła się klapa w ziemi. Istoty zbliżyły się i jedna po drugiej zaczęły wchodzić do wnętrza góry.
Kiedy wszyscy zniknęli pod ziemią, sześć smukłych kolumn poczęło się wtapiać w powierzchnię, a wielki dolmen, który na nich spoczywał, powoli się opuścił. Gdy kamienne słupy zniknęły, wielka skała spoczęła na górskim paśmie, wracając do swej pierwotnej roli imponującego skalnego wierzchołka. Słońce za chmurami zaszło i pustą krainę okrył mrok.