Выбрать главу

Graham rozpiął marynarkę i położył swoją odznakę na stole.

– Siedź spokojnie, Randy. Jeśli spróbujesz wstać, będziesz miał dwa pępki zamiast jednego.

– Przepraszam pana. – Natychmiastowa potulność więźnia.

– Randy, chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. Chcę, żebyś sięgnął do swojej lewej tylnej kieszeni. Tylko dwoma palcami. Znajdziesz tam pięciocalowy nóż sprężynowy. Połóż go na stole. Dziękuję…

Graham schował nóż do kieszeni. Poczuł tłuszcz na rękojeści.

– A teraz, w drugiej kieszeni masz portfel. Wyjmij go. Sprzedałeś dzisiaj trochę krwi, prawda?

– No to co?

– Więc wyjmij papierek, który ci tam dali, ten, który masz pokazać następnym razem na stacji krwiodawstwa. Rozłóż go na stole.

Randy miał grupę krwi 0. Można go wykreślić.

– Jak dawno wyszedłeś z pudła?

– Trzy tygodnie temu.

– Kto jest twoim kuratorem?

– Nie jestem na warunkowym.

– To prawdopodobnie kłamstwo. – Graham chciał przepuścić Randy'ego przez wyżymaczkę. Mógł go zatrzymać za posiadanie noża o nieprzepisowej długości. Przebywanie w miejscu z wyszynkiem alkoholu było naruszeniem przepisów zwolnienia warunkowego. Graham wiedział, że jest wściekły na Randy'ego, bo tamtemu udało się go przestraszyć.

– Randy.

– Tak.

– Zjeżdżaj.

– Nie wiem, co mógłbym panu powiedzieć. Nie znałem dobrze swojego ojca – mówił Niles Jacobi w samochodzie, którym Graham podwoził go do szkoły. – Opuścił matkę kiedy miałem trzy lata, i od tej pory go nie widziałem; matka sobie nie życzyła.

– Tej wiosny przyjechał, żeby się z tobą zobaczyć.

– Tak.

– Do Chino.

– Przecież pan wie.

– Po prostu staram się postawić sprawę jasno. Co się wtedy zdarzyło?

– Dobrze, więc stał tam na sali odwiedzin, cały spięty i starał się za wiele nie rozglądać… ludzie traktują to miejsce jak ogród zoologiczny. Dużo o nim słyszałem od matki, ale nie wyglądał tak źle. Normalny facet stojący tam w klejącej się do ciała sportowej marynarce.

– Co powiedział?

– No cóż, spodziewałem się, że albo ostro na mnie naskoczy, albo będzie miał prawdziwe poczucie winy. Tak to się na ogół odbywa na sali odwiedzin. Ale on zapytał tylko, czy nie sądzę, że mógłbym pójść do szkoły. Powiedział, że jeśli pójdę do szkoły, będę pod jego nadzorem. I żeby spróbować. „Powinieneś sobie trochę pomóc. Spróbuj sobie pomóc, a ja załatwię, żeby cię przyjęli". I tak dalej.

– Jak długo trwało, zanim wyszedłeś?

– Dwa tygodnie.

– Niles, czy opowiadałeś komuś o swojej rodzinie, kiedy byłeś w Chino? Kolegom z celi albo komukolwiek?

Niles Jacobi szybko spojrzał na Grahama.

– A, rozumiem. Nie. Nie o moim ojcu. Całe lata o nim nie myślałem, dlaczego miałbym o nim opowiadać?

– A tutaj? Czy przyprowadzałeś kiedyś jakichś swoich przyjaciół do domu rodziców?

– Rodzica, nie rodziców. Ona nie była moją matką.

– Czy zabrałeś tam kiedyś kogoś? Kolegów że szkoły albo…

– Albo kolegów z paki, panie Graham?

– Właśnie.

– Nie.

– Nigdy?

– Ani razu.

– Czy ojciec kiedykolwiek wspominał, że coś albo ktoś mu grozi, czy coś go zaniepokoiło w ostatnim miesiącu albo dwóch, zanim to się stało?

– Był zaniepokojony, kiedy ostatni raz z nim rozmawiałem, ale to tylko z powodu moich ocen. Miałem mnóstwo nieobecności. Kupił mi dwa budziki. O niczym innym nie wiem.

– Czy masz jakieś jego osobiste papiery, listy, fotografie, cokolwiek?

– Nie.

– Masz fotografię rodziny. Leży na komodzie w twoim pokoju. Obok fajki.

– To nie jest moja fajka. Nie wziąłbym tego świństwa do ust.

– Potrzebne mi to zdjęcie. Zrobię z niego odbitkę i prześlę ci z powrotem. Co masz jeszcze?

Jacobi wysunął papierosa z paczki i zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu zapałek.

– To wszystko. Nie mam pojęcia, dlaczego mi to dali. Mój ojciec uśmiecha się do pani Jacobi i do tych wszystkich małych Smurfów. Może pan zatrzymać to zdjęcie. Ja go pamiętam inaczej.

Graham musiał poznać Jacobich. Nowe znajomości w Birmingham niewiele mu w tym pomogły.

Byron Metcalf dał mu rzucić okiem na zawartość kasetek. Przeczytał cienki plik listów, w większości o sprawach zawodowych, i pogrzebał w kupce biżuterii i sreber.

Trzy upalne dni spędził w magazynie, gdzie przechowywano rzeczy Jacobich. W nocy pomagał mu Metcalf. Otworzyli i zbadali zawartość każdej skrzynki na każdej palecie. Fotografie policyjne pomogły Grahamowi ustalić, gdzie co się znajdowało.

Większość umeblowania była nowa, kupiona za pieniądze otrzymane z firmy ubezpieczeniowej po pożarze w Detroit. Rodzina Jacobich nie miała zbyt wiele czasu, żeby zostawić własne piętno na tych rzeczach.

Uwagę Grahama zwrócił jeden mebel – stoliczek przy łóżku wciąż że śladami proszku do zdejmowania odcisków palców. Na samym środku blatu widniała plama zielonej stearyny. Po raz drugi przyszło mu na mysi, że być może zabójca lubi światło świec. Sekcja dowodów rzeczowych w Birmingham sprawiła się dobrze.

Zamazany ślad czubka nosa był najlepszym odciskiem, jaki udało się zdjąć z puszki znalezionej na drzewie, tak w Birmingham, jak i u Jimmy'ego Price'a w Waszyngtonie.

Laboratoria FBI specjalizujące się w broni i śladach narzędzi nadesłały raport na temat uciętej gałęzi. Użyte ostrza były grube, nachylenie niewielkie: gałąź ucięta została szczypcami do metalu.

Znak wyryty na korze sekcja dokumentalna odesłała do departamentu badań azjatyckich w Langley.

Graham usiadł na skrzyni w magazynie i przeczytał długi raport. Departament badań azjatyckich twierdził, że znak jest chińskim ideogramem oznaczającym „uderz to" albo „uderz to w głowę" – wyrażenia tego używa się czasami przy grach hazardowych. Znak uważany jest za „pozytywny albo przynoszący szczęście". Ideogram ten pojawia się także na jednej z tabliczek do gry w madżonga, twierdzili naukowcy z departamentu. Oznacza Czerwonego Smoka.

13

Crawford siedział właśnie w swoim gabinecie w kwaterze głównej FBI w Waszyngtonie i rozmawiał przez telefon z dzwoniącym z lotniska w Birmingham Grahamem, kiedy Przez drzwi zajrzała sekretarka.

– Doktor Chilton że szpitala w Chesapeake na linii 2706. Mówi, że to pilne.

Crawford kiwnął głową.

– Poczekaj chwilę, Will. – Przełączył telefon. – Crawford.

– Frederick Chilton, panie Crawford, z Chesapeake…

– Słucham, doktorze.

– Mam tutaj zapisany kawałek papieru, a właściwie dwa, których autorem wydaje się człowiek, który zabił tych ludzi w Atlancie i…

– Skąd pan je ma?

– Z celi Hannibala Lectera. Cały list napisany jest na papierze toaletowym, odbite są na nim ślady zębów.

– Czy może mi go pan przeczytać, nie dotykając go już więcej?

Starając się, żeby jego głos brzmiał spokojnie, Chilton zaczął czytać:

Szanowny doktorze Lecter,

Chciałem panu wyznać, że jestem szczęśliwy, iż się pan mną zainteresował. A kiedy dowiedziałem się, że prowadzi pan rozległą korespondencję, pomyślałem sobie: „Czy się ośmielę?" Oczywiście, że tak. Nie wierzę, że powie im pan, kim jestem, nawet jeśli pan wie. Poza tym kwestia, jaką obecnie zajmuję cielesną powłokę, jest nieistotna.

Ważne jest to, że podlegam Przeistoczeniu. Wiem, że tylko pan jeden może to zrozumieć. Mam kilka rzeczy, które koniecznie chciałbym panu pokazać. Może kiedyś, jeśli pozwolą okoliczności. Mam nadzieję, że możemy że sobą korespondować. (Panie Crawford, tutaj jest wydarta dziura. Dalej idzie tak:) Od lat podziwiam pana i mam pełną kolekcję poświęconych panu artykułów prasowych. Właściwie uważam, że nie został pan w nich potraktowany uczciwie. Podobnie jak ja. Lubią nadawać poniżające przezwiska, nieprawdaż? Szczerbata Lala. Cóż bardziej nieadekwatnego? Wstydziłbym się tego wobec pana, gdybym nie wiedział, że i pan doświadczył podobnych fałszerstw że strony prasy.

Interesuje mnie agent śledczy Graham. Nie wygląda na gliniarza, prawda? Niezbyt przystojny, ale wygląda poważnie. Powinien pan dać mu nauczkę, żeby nie wtrącał się w nie swoje sprawy.