Выбрать главу

– Willy, to jedna z najgorszych rzeczy pod słońcem.

– Wiesz, muszę zajrzeć na chwilę do kuchni. Przynieść ci coś? Może colę? – Willy lubił przynosić Grahamowi rozmaite rzeczy, ale zawsze dawał do zrozumienia, że robi to jakby przy okazji, a nie wybiera się specjalnie w tym celu.

– Colę? Świetnie.

– Mama powinna wyjść i obejrzeć te światła.

Zapadła noc. Graham i Molly siedzieli w bujakach na werandzie. Padał lekki deszcz; światła łodzi rozpraszały się w wodnej mgiełce. Od bryzy znad zatoki dostali gęsiej skórki na ramionach.

– Jak myślisz, długo to potrwa? – odezwała się Molly.

– Mam nadzieję, że nie, ale nigdy nie wiadomo.

– Will, Evelyn obiecała zająć się sklepem aż do przyszłego czwartku. Ale ja muszę wrócić do Marathon, przynajmniej na te dwa dni, kiedy przychodzą moi stali klienci. Mogłabym się zatrzymać u Evelyn i Sama. Powinnam też pojechać na targ do Atlanty. Muszę być gotowa na wrzesień.

– Czy Evelyn wie, gdzie jesteście?

– Powiedziałam jej, że w Waszyngtonie.

– To dobrze.

– I jak tu można mieć cokolwiek dla siebie? Zdobyć coś trudno, utrzymać jeszcze trudniej. Czy jest jakaś sprawiedliwość na tej planecie?

– Gdzie tam.

– Ale wrócimy do Sugarloaf, powiedz?

– Na pewno.

– Tylko za bardzo się nie śpiesz i nie wychylaj. Obiecujesz?

– Obiecuję.

– O której musisz wracać? Wcześnie?

Graham odbył przedtem półgodzinną rozmowę telefoniczną z Crawfordem.

– Przed obiadem. Jeżeli chcesz pojechać do Marathon, to rano musimy coś załatwić. Willy'ego poślemy na ryby.

– On naprawdę musiał cię zapytać o tamtą sprawę.

– Wiem, nie mam mu tego za złe.

– Cholerny pismak, jakże on się nazywa?

– Lounds. Freddy Lounds.

– Pewnie go nienawidzisz. Nie powinnam wracać do tego tematu. Chodź do łóżka… wysmaruję ci grzbiet.

Graham poczuł ukłucie złości. Usprawiedliwiać się przed jedenastoletnim dzieckiem! Które nie ma mu za złe, że go wymaglowali u czubków. A teraz ona chce go wymaglować. Chodź do łóżka… Willy nie ma nic przeciwko temu.

W stanie napięcia staraj się trzymać buzię na kłódkę.

– Pójdę sobie, jeżeli chcesz trochę pomyśleć – odezwała się Molly.

Nie chciał myśleć. Wszystko, tylko nie to.

– Ty mnie wymasujesz z tyłu, a ja ciebie z przodu – odparł.

– No to do roboty, mądralo.

Wiatr przegonił deszcz nad zatokę i o dziewiątej rano ziemia parowała. Zdawało się, że tarcze na strzelnicy policyjnej drgają w migotliwym powietrzu.

Szef strzelnicy obserwował przez lornetkę kobietę i mężczyznę po drugiej stronie placu sprawdzając, czy stosują się do przepisów bezpieczeństwa. Legitymacja wystawiona przez Ministerstwo Sprawiedliwości, którą okazał ów mężczyzna, stwierdzała po prostu „agent". To mogło oznaczać cokolwiek. Policjant uważał, że strzelania z pistoletu może uczyć jedynie wykwalifikowany instruktor.

Musiał jednak przyznać, że federalny zna się na rzeczy.

Mimo że używali rewolweru kaliber 22, uczył kobietę strzelania w bojowej pozycji Weavera, z lewą nogą wysuniętą nieco do przodu i trzymaniem broni oburącz, w izometrycznie napiętych ramionach. Kobieta strzelała z odległości siedmiu metrów, do sylwetki człowieka. Raz po raz wyciągała rewolwer z bocznej kieszeni swej torebki. W końcu policjant znudził się i odłożył lornetkę.

Podniósł ją z powrotem, słysząc nagłą zmianę dźwięków. Tamci nosili teraz nauszniki. Kobieta strzelała z krótkiego, pękatego rewolweru. Szef strzelnicy poznał po huku, że używają lekkiej amunicji.

Zainteresowany rewolwerem w jej wyciągniętych rękach, podszedł bliżej i zatrzymał się kilka metrów za nimi.

Miał wielką ochotę przyjrzeć się tej broni, ale nie chciał im przerywać. Obejrzał ją dopiero, gdy kobieta wyrzuciła puste łuski i załadowała magazynek z podajnika nabojów.

Dziwna broń, jak na federalnego. Bulldog 44 Special, krótki i szpetny, z zadziwiająco wielkim otworem lufy. Zmodyfikowany przez Mag Na Port. Lufę przewiercono u wylotu, by podczas odrzutu mniej podskakiwała w górę, kurek spiłowano, na kolbie założono wymodelowane uchwyty. Prawdopodobnie dostosowany do automatycznego podajnika naboi. Paskudna spluwa, zwłaszcza jeśli załaduje się ją tym, co szykował federalny. Policjant zastanawiał się, jak kobieta sobie z tym poradzi.

Amunicja na stojaku koło nich zmieniała się interesująco. Najpierw leżało pudełko lekkich naboi, potem zwyczajna twarda amunicja wojskowa, a wreszcie coś, o czym szef strzelnicy wiele czytał, ale czego nie widział jeszcze na własne oczy. Garść nabojów Glasera. Ich czubki wyglądały jak końcówki ołówka z gumką, pod którymi znajdowały się miedziane koszulki zawierające kule numer 12, zawieszone w płynnym teflonie.

Lekki pocisk zaprojektowany był tak, że wylatywał z lufy z ogromną prędkością i uwalniał kulę po trafieniu w cel. Rezultat przechodził wszelkie oczekiwania. Szef strzelnicy przypomniał sobie dane statystyczne. Dotychczas pociskami Glasera trafiono dziewięćdziesięciu ludzi. Osiemdziesięciu dziewięciu zmarło natychmiast, a jeden człowiek przeżył, ku zdumieniu wszystkich lekarzy. Pocisk Glasera jest ponadto niezwykle bezpieczny – nie odbija się rykoszetem i nie przelatuje przez ścianę, zabijając kogoś w sąsiednim pomieszczeniu.

Mężczyzna odnosił się do kobiety niezwykle delikatnie, dodając jej otuchy, zarazem jednak wydawał się smutny.

Kobieta przeszła do twardej amunicji. Szef strzelnicy z przyjemnością stwierdził, że radziła sobie z odrzutem znakomicie – nie zamykała oczu i nie mrugała. To prawda, że za pierwszym razem wydobycie broni z torebki i oddanie strzału zajęło jej cztery sekundy, ale z drugiej strony trzykrotnie trafiła w dziesiątkę. Nieźle, jak na początkującego. Miała talent.

Policjant wrócił do swej budki. Dopiero tam usłyszał piekielny świst pocisku Glasera.

Wystrzelała całe pięć naboi. Nie jest to zwyczajna praktyka federalnych.

Policjant zastanawiał się, co takiego tamtych dwoje widziało w sylwetce człowieka na tarczy, że zabili go pięcioma Glaserami.

Graham zostawił uczennicę i przyszedł do budki oddać nauszniki. Siedziała na ławce z opuszczoną głową, opierając łokcie na kolanach.

Szef strzelnicy pochwalił uczennicę Grahama, twierdząc, że jak na jeden dzień poczyniła niemałe postępy. Graham podziękował z roztargnieniem, ale jego mina zdziwiła policjanta. Wyglądał jak człowiek, który właśnie poniósł niepowetowaną stratę.

16

„Pielgrzym" powiedział, że być może zadzwoni następnego dnia po południu. W centrali FBI przygotowano się na taką okoliczność.

Kto przedstawił się jako Pielgrzym? Nie Lecter, to Crawford sprawdził na sto procent. Czyżby więc Szczerbata Lala? Kto wie? – pomyślał Crawford.

Biurka i telefony z jego gabinetu przeniesiono w nocy do większego pomieszczenia po drugiej stronie korytarza.

Graham stał w otwartych drzwiach kabiny dźwiękoszczelnej. Za plecami miał telefon Crawforda. Sarah wyczyściła go na wysoki połysk. Musiała się czymś zająć, skoro jej biurko zajmowały magnetofony, spektograf i aparatura do pomiaru napięcia głosu, a na jej krześle urzędowała Beverly Katz.

Wielki zegar na ścianie wskazywał jedenastą pięćdziesiąt.

Grahamowi towarzyszyli doktor Alan Bloom i Crawford. Stali po jego bokach, z rękami w kieszeniach.

Technik siedzący naprzeciwko Beverly Katz zabębnił palcami po blacie biurka, lecz przerwał, widząc mars na czole Crawforda.

Na biurku stały dwa nowe aparaty – bezpośrednie połączenie z elektroniczną centralą telefoniczną i gorąca linia do centrum łącznościowego FBI.

– Ile czasu potrzeba wam na zlokalizowanie numeru? – spytał Bloom.

– Te nowe centrale są szybsze, niż się na ogół wydaje – odparł Crawford. – Jeżeli rozmowa przekazywana jest tylko przez łącza elektroniczne, to z minutę. Jeżeli także przez starszego typu, to trochę dłużej.

Podniósł głos i zawołał w głąb pokoju:

– Jeżeli w ogóle się odezwie, to pewnie będzie gadał krótko. Nie nawalcie. To jak. Will, powtórzymy nasz gry-plan?