Выбрать главу

Specjaliści od marketingu stwierdzili, że lepiej podawać wielki kolorowy tytuł na pierwszej stronie, artykuł zaś chować gdzieś w środku numeru, bo trudno jest otwierać gazetę, mając ręce zajęte portfelem i pchaniem wózka z zakupami.

Przeważnie artykuły takie zaczynały się od optymistycznych pięciu akapitów złożonych dziesięciopunktową czcionką, po czym następowała czcionka ośmiopunktowa, sześciopunktowa, aż wreszcie kończono stwierdzeniem, że „cudowne lekarstwo" jest jeszcze niedostępne na rynku albo dopiero w fazie eksperymentalnej na zwierzętach.

Freddy zarabiał na chleb wymyślaniem takich historyjek, dzięki którym „Tattler" rozchodził się w kolosalnych nakładach.

W ramach zwiększania sprzedaży pisano też o cudownych wisiorkach i uzdrawiających ubraniach. Producenci takowych płacili specjalne premie za umieszczanie ich ogłoszeń obok cotygodniowych artykułów na temat raka.

Czytelnicy masowo zwracali się do gazety z prośbą o bliższe informacje. Przyniosło to dodatkowy dochód, dzięki sprzedaży ich nazwisk radiowemu „ewangeliście" – socjopacie, który zdzierał gardło na antenie, a potem pisał do nich z prośbą o wsparcie, używając kopert że stemplem: „Ktoś, kogo kochasz, umrze, jeżeli nie…"

Freddy Lounds dbał o „Tattlera", a gazeta odpłacała mu tym samym. Teraz, po jedenastu latach w redakcji, zarabiał rocznie siedemdziesiąt dwa tysiące dolarów. Pisywał głównie o tym, co chciał, a pieniądze wydawał na przyjemności. Jak na swoje potrzeby, żył znakomicie.

Ostatni rozwój wypadków sprawił, że zaczął myśleć o podwyżce zaliczki za wydanie książkowe. No i ci z filmu powinni się zainteresować… Słyszał, że odrażającym facetom z grubym portfelem w Hollywood wiedzie się znakomicie.

Freddy był zadowolony. Z fasonem wjechał do podziemnego garażu w swoim domu i z piskiem opon zaparkował pod ścianą, na której wielkimi literami wypisano „Pan Frederick Lounds".

Wendy już była w domu – jej datsun stał na sąsiednim miejscu. To dobrze. Żałował, że nie może jej zabrać do Waszyngtonu. Dopiero by tym platfusom zbielało oko! Wjeżdżając na górę, pogwizdywał w windzie wesoło.

Wendy pakowała mu walizkę. Robiła to od lat – i to znakomicie.

W schludnych dżinsach i kraciastej koszuli, z kasztanowymi włosami związanymi na karku, mogłaby uchodzić za wiejską dziewczynę, gdyby nie jej blada cera i figura. Wendy niemal karykaturalnie przypominała podlotka w wieku pokwitania.

Spojrzała na Loundsa wzrokiem, który od lat nie zdradzał zdziwienia. Zobaczyła, że cały drży.

– Za ciężko pracujesz, Roscoe. – Lubiła nazywać go Roscoe, co nie wiedzieć czemu sprawiało mu przyjemność. – O której odlatujesz? O szóstej? – Przyniosła mu kieliszek i zgarnęła z łóżka swój wyszywany cekinami kostium i perukę, żeby miał gdzie przysiąść. – Mogę cię odwieźć na lotnisko, do klubu idę na szóstą.

Miała własny bar topless, „Wendy City", i nie musiała już tańczyć. Lounds był współwłaścicielem.

– Przez telefon brzmiałeś jak Skórzany Kret – powiedziała.

– Kto?

– Wiesz, ten program w sobotę rano. On jest okropnie tajemniczy i pomaga Tajnej Wiewiórce. Oglądaliśmy to, jak miałeś grypę. Przyznaj się, wyciąłeś dziś jakiś grubszy numer? Coś ty taki zadowolony z siebie?

– A żebyś wiedziała. Poszedłem dzisiaj na całość, no i się opłaciło. Trafiła mi się okazja, że aż palce lizać.

– Zdrzemnij się przed wyjazdem, masz czas. Wpędzasz się do grobu.

Lounds zapalił papierosa, choć w popielniczce dopalał mu się poprzedni.

– Wiesz co? Założę się, że jak to wypijesz i się rozbierzesz, to zaśniesz raz-dwa.

Twarz Loundsa, nieruchoma jak zaciśnięta pięść, nagle ożyła, tak jak pięść zamienia się w dłoń. Przestał dygotać. Opowiedział jej o wszystkim, szepcząc w jej powiększone piersi, a ona kreśliła mu palcem ósemki na karku.

– Sprytnie to rozegrałeś, Roscoe – przyznała. – A teraz kładź się. Obudzę cię na samolot. Nic się nie martw, wszystko pójdzie dobrze. A potem zabalujemy jak za dawnych czasów.

Szeptali, dokąd się wybiorą, aż zasnął.

17

Doktor Alan Bloom i Jack Crawford siedzieli na dwóch składanych krzesłach – jedynych meblach pozostałych w biurze Crawforda.

– Barek pusty, doktorze.

Bloom przyglądał się małpiej twarzy swojego gospodarza, zastanawiając się, o co mu chodzi. Widział w nim nie tylko starego zrzędę wiecznie łykającego alka-seltzer, lecz również inteligencję zimną jak stół do rentgena.

– Gdzie jest Will?

– Poszedł się przejść i ochłonąć – odparł Crawford. – Nie znosi Loundsa.

– Myślisz, że możesz stracić Willa przez to, że Lecter przekazał jego adres? Że wróci do rodziny?

– Przez chwilę tak sądziłem. Przeżył wstrząs.

– Zrozumiałe – przytaknął Bloom.

– Ale potem zdałem sobie sprawę, że ani on, ani Molly i Willy nie mogą wrócić do domu, dopóki Szczerbata Lala jest na wolności.

– Znasz Molly?

– Tak. Świetna babka. Lubię ją. Za to ona chętnie zobaczyłaby mnie w piekle, i to z połamanymi gnatami. Teraz muszę się przed nią ukrywać.

– Ona sądzi, że go wykorzystujesz?

Crawford zerknął na Blooma ostro.

– Muszę z nim obgadać parę spraw. Potem chciałbym zasięgnąć twojej opinii. Kiedy musisz wracać do Ouantico?

– Dopiero we wtorek rano. Odwołałem wykład. – Bloom gościnnie prowadził zajęcia na Wydziale Behawioryzmu Akademii FBI.

– Graham cię lubi. Uważa, że ty nie próbujesz grzebać się w jego głowie. – Uwaga, że wykorzystuje Grahama, ubodła Crawforda.

– Bo i nie próbuję. Ani mi się śni. Traktuję go tak samo uczciwie, jak każdego pacjenta.

– No właśnie.

– Źle mnie zrozumiałeś, ja chcę być jego przyjacielem i chyba jestem. Nawyk obserwowania wynika z mojego zawodu, Jack. Pamiętaj jednak, że kiedy sam mnie poprosiłeś o ocenę jego psychiki, odmówiłem.

– To Petersen, ten z góry, zażądał takiego badania.

– Ale to ty mnie prosiłeś. Nieważne, gdyby kiedykolwiek Graham dostarczył mi materiałów przydatnych w celach terapeutycznych, to przedstawiłbym je jako wyniki anonimowego pacjenta. Gdybym miał opublikować na ten temat jakąś pracę naukową, to tylko po śmierci.

– Twojej czy Grahama?

Bloom nie odpowiedział.

– Ciekawi mnie jedna rzecz… zauważyłem, że nigdy nie zostajesz z Grahamem w pokoju sam na sam, prawda? Zręcznie sobie z tym radzisz, ale pozostaje faktem, że nigdy nie zostajecie tylko we dwóch. Dlaczego? Czy dlatego, że on jest psychiczny?

– Nie. To eideteker – ma znakomitą pamięć wzrokową-ale psychiczny nie jest. Nie poddałby się wprawdzie żadnym testom, ale to o niczym nie świadczy. Nie znosi, jak ktoś się go czepia. Ja też nie.

– Ale…

– Will stara się do tego podchodzić jak do czysto intelektualnej łamigłówki kryminalistycznej. Jest dobry, ale przypuszczam, że znalazłoby się kilku równie znakomitych.

– Niewielu – rzekł Crawford.

– Tyle że on w przeciwieństwie do innych potrafi się wczuwać – ciągnął Bloom. – Potrafi przyjąć twój punkt widzenia czy mój… a także każdy inny, jeżeli wzbudza w nim strach i odrazę. Niełatwo z tym żyć, Jack. Percepcja ma dwa końce, jak kij.

– Dlaczego nie zostajesz z nim sam na sam?

– Bo interesuje mnie z profesjonalnego punktu widzenia, a natychmiast by się zorientował. Szybko myśli.

– I gdyby zorientował się, że go podglądasz, to zaciągnąłby zasłony?

– Analogia może i niesmaczna, ale trafna. Owszem. No, Jack, odgryzłeś się już dostatecznie, więc przejdźmy do rzeczy. Uwińmy się z tym raz-dwa. Nie czuję się najlepiej.

– Objawy psychosomatyczne? – podsunął Crawford.

– Nie, pęcherz. Więc czego ode mnie chcesz?

– Mam środek łączności że Szczerbatą Lalą.

– „Tattlera"…

– Właśnie. Czy według ciebie można go popchnąć ogłoszeniami do samozniszczenia?