Выбрать главу

Zawładnęła nim wizja lepszego życia po drugiej stronie bariery finansowej. Stare nadzieje, ukryte pod brudami, jakie miał na sumieniu, odżyły teraz na nowo.

Sprawdził, że aparat fotograficzny i magnetofon są w porządku, i zadowolony pojechał do domu, by złapać trzy godziny snu przed odlotem do Waszyngtonu, na spotkanie z Crawfordem w pobliżu kotła.

W garażu czekała go niemiła niespodzianka. Czarna furgonetka wtarabaniła się częściowo na jego teren. Wyraźnie zastawiała linię odgradzającą miejsce z napisem: „Pan Frederick Lounds".

Lounds z całej siły pchnął drzwiczki, wgniatając i rysując bok furgonetki. Może to nauczy czegoś tego bezmyślnego drania.

Zamykał właśnie samochód, gdy drzwi furgonetki otworzyły się za jego plecami. Nim zdążył się odwrócić, płaska pałka z głuchym odgłosem trafiła go za ucho. Poderwał ręce, lecz kolana ugięły się pod nim, a straszliwy ucisk na szyję pozbawił go tchu. Gdy jego obolałe płuca mogły nareszcie odetchnąć, wciągnęły chloroform.

Dolarhyde zaparkował na tyłach swego domu, wysiadł z furgonetki i przeciągnął się. Przez całą drogę z Chicago miał boczny wiatr i ręce bolały go od kierownicy. Spojrzał na ciemne niebo. Niedługo spodziewany jest deszcz meteorytów; nie może tego przegapić.

Apokalipsa: I ogon jego ściągnął co trzecią gwiazdę na niebie, i strącił je na ziemię…

Zrobił to w innych czasach. Teraz musi to obejrzeć i zapamiętać.

Otworzył tylne drzwi i jak zwykle przeszukał cały dom. Powrócił w masce z pończochy.

Przystawił pomost do furgonetki i wytoczył Freddy'ego Loundsa. Dziennikarz miał na sobie tylko spodenki, a do tego knebel i opaskę na oczach. Był na pół przytomny, ale nie bezwładny. Siedział sztywno wyprostowany, z głową na wysokim oparciu starego dębowego fotela na kółkach. Od głowy aż po podeszwy stóp przylepiony był do wózka klejem epoksydowym.

Dolarhyde wtoczył go do domu i zostawił w kącie salonu, odwróconego twarzą do ściany, jak gdyby coś przeskrobał.

– Nie zimno panu? Może dać panu koc?

Dolarhyde zerwał plaster zaklejający usta i oczy Loundsa. Pismak nie odpowiedział. Roztaczał woń chloroformu.

– Przyniosę panu koc. – Dolarhyde ściągnął z kanapy afgańską narzutę i otulił nią Loundsa po szyję. Potem podsunął mu flaszkę amoniaku.

Lounds otworzył oczy i ujrzał zamazane spojenie ścian w rogu. Odkaszlnął.

– Czy to był wypadek? Co ze mną?

Zza pleców doleciał go głos:

– Nie, panie Lounds. Nic panu nie jest.

– Bolą mnie plecy. Moja skóra… Czy jestem poparzony?

Tylko nie to…

– Poparzony? Nie. Pan tu tylko odpoczywa. Niedługo do pana wrócę.

– Chcę się położyć! Panie, niech pan zadzwoni do mojej redakcji. Rany boskie, jestem w gorsecie! Złamałem kręgosłup… niech mi pan powie prawdę!

Oddalające się kroki.

– Co ja tu robię? – Piskliwie.

– Pokutuje pan, panie Lounds. – Odpowiedź dobiegła z daleka.

Lounds usłyszał kroki na schodach. Potem szum prysznica. Powoli rozjaśniało mu się w głowie, przypomniał sobie, jak wyszedł z redakcji, no i jazdę do domu, ale nic więcej. Głowa pękała mu z bólu, zapach chloroformu przyprawiał go o mdłości. Bał się, że jeśli zacznie rzygać w tej pozycji, to się zadusi. Otworzył szeroko usta i odetchnął głęboko. Słyszał łomotanie swego serca.

Miał nadzieję, że to tylko sen. Spróbował oderwać ręce od poręczy fotela, celowo wzmagając napięcie ramion i dłoni aż do bólu, który każdego wyrwałby że snu. Więc jednak nie spał. Jego mózg zaczął pracować na wyższych obrotach.

Odwracając oczy z wysiłkiem, dostrzegł swe ramię na poręczy. Przekonał się, co go tak trzyma. A więc nie nosi gorsetu na złamany kręgosłup. Nie przebywa w szpitalu. Ktoś go porwał.

Zdawało mu się, że słyszy kroki w pomieszczeniu nad sobą, ale równie dobrze mogło to być bicie jego serca.

Próbował zebrać myśli. Skoncentrować się za wszelką cenę.

– Uspokój się i myśl! – wyszeptał. Uspokój się i myśl. Zaskrzypiały schody. To Dolarhyde schodził na parter. Przy każdym kroku Lounds czuł jego wagę. A później obecność za plecami.

Dopiero po kilku słowach udało mu się wpaść we właściwy ton.

– Nie widziałem pana twarzy. Nie mógłbym pana rozpoznać. Nie wiem, jak pan wygląda. „Tattler" -ja pracuję dla „National Tattler" – wypłaci za mnie okup… duży okup. Pół miliona, może nawet milion. Milion dolarów.

Cisza. Wreszcie skrzypienie sprężyn kanapy. Widocznie tamten usiadł.

– I co pan myśli, panie Lounds?

Zapomnij o bólu i strachu i myśl. Myśl! Przez cały czas. Żeby zyskać na czasie. Zyskać lata. On nie chce mnie zabić. Nie pokazał mi swojej twarzy.

– I co pan myśli, panie Lounds?

– Nie wiem, co mi się przytrafiło.

– Czy domyśla się pan, kim jestem?

– Nie. I nie chcę wiedzieć, proszę mi wierzyć.

– Według pana jestem zdeprawowanym, perwersyjnym maniakiem seksualnym. Zwierzęciem, jak pan się wyraził. Prawdopodobnie uniknąłem szpitala dla umysłowo chorych dzięki dobrotliwości sędziego. – W normalnych warunkach Dolarhyde unikałby głoski „s". Ale tu, przed publicznością jak najdalszą od śmiechu, nie musiał się kryć. – Teraz już pan wie?

Nie kłam. Myśl szybko.

– Tak.

– Dlaczego pan wypisuje kłamstwa, panie Lounds? Dlaczego twierdzi pan, że jestem nienormalny? Słucham.

– Kiedy… kiedy ktoś postępuje w sposób niezrozumiały dla większości ludzi, nazywają go…

– Wariatem.

– Tak samo nazywali braci Wright. Od zarania dziejów…

– Dzieje. Historia. Czy pan rozumie to, co robię, panie Lounds?

– Czy rozumiem. Więc o to chodzi. Masz szansę. Postaraj się. – Nie, ale chyba teraz mam okazję zrozumieć, a wtedy zrozumieją to także wszyscy moi czytelnicy.

– Czuje się pan uprzywilejowany?

– Bo to jest przywilej. Ale tak między nami mężczyznami muszę wyznać, że trochę się boję. W takim stanie trudno się skupić. Jeżeli ma pan wspaniały pomysł, to nie musi mnie pan straszyć, żebym go w pełni docenił.

– Między nami mężczyznami. Mężczyznami. W ten sposób chce pan podkreślić swoją szczerość. Doceniam to, panie Lounds, ale widzi pan, ja nie jestem mężczyzną. Urodziłem się człowiekiem, ale łasce Boga i swojej woli zawdzięczam to, że przeistoczyłem się w istotę nadludzką. Powiada pan, że pan się boi. Czy według pana Bóg jest tu z nami?

– Nie wiem.

– Modli się pan teraz do niego?

– Czasami się modlę. Przyznam się, że głównie wtedy, jak się boję.

– I Bóg panu pomaga?

– Nie wiem. Po fakcie nie zastanawiam się nad tym. Choć może powinienem.

– Powinien pan. Uhm. Powinien pan zrozumieć bardzo wiele rzeczy. Wkrótce panu w tym pomogę. Pozwoli pan, że odejdę na chwilę?

– Ależ oczywiście.

Kroki wychodzące z pokoju. Wysuwanie szuflady w kuchni, brzęk. Lounds wielokrotnie relacjonował sprawy morderstw popełnionych w kuchni, gdzie zawsze jest pod ręką tyle rozmaitych narzędzi. Raporty policyjne raz na zawsze potrafią zmienić pogląd człowieka na kuchnię. Oho, teraz leci woda.

Lounds sądził, że jest noc. Crawford i Graham pewnie się już niepokoją. Musieli zorientować się, że zniknął. Do jego strachu dołączył bezbrzeżny smutek.

Czyjś oddech za plecami, biały błysk dostrzeżony kątem oka. Dłoń, mocna i blada. A w niej filiżanka herbaty z miodem. Lounds popijał przez słomkę.

– Napiszę wielki, uczciwy artykuł – powiedział w przerwach między łykami. – Wszystko, co tylko pan zechce. Opiszę pana, jak pan sobie tylko zażyczy, ewentualnie nie opiszę, pańska wola.

– Ciii! – Palec postukał Loundsa w czubek głowy. Rozbłysły dodatkowe światła i fotel zaczął się obracać.

– Nie. Nie chcę pana oglądać.

– Pan mnie musi obejrzeć, panie Lounds. Jest pan przecież dziennikarzem. Musi pan zdać czytelnikom relację. Gdy pana odwrócę, ma pan otworzyć oczy i spojrzeć na mnie. Jeżeli sam pan tego nie zrobi, to przytwierdzę panu powieki do czoła zszywaczem.