Выбрать главу

Jakieś cmoknięcie, szczęk i fotel odwrócił się. Lounds siedział teraz twarzą do pokoju, z zaciśniętymi oczami. Palec postukał go natarczywie w pierś. Dotknięcie powieki.

Otworzył oczy.

Z fotela wydawało mu się, że facet w kimonie jest niezwykle wysoki. Maskę z pończochy miał podwiniętą pod nos. Odwrócił się do Loundsa plecami i zrzucił szlafrok. Mięśnie grzbietowe napięły się nad jaskrawym wytatuowanym ogonem, biegnącym od krzyża w dół i oplatającym nogę.

Smok powoli odwrócił głowę, zerknął na Loundsa przez ramię i uśmiechnął się, pokazując szczerbate, poplamione zęby.

– Święty Boże Wszechmogący! – jęknął Lounds.

Lounds siedzi na środku pokoju, z ekranem projektora przed sobą. Za jego plecami stoi Dolarhyde, teraz już w szlafroku i ze sztuczną szczęką, umożliwiającą mu mówienie.

– Czy chcesz się dowiedzieć, kim jestem?

Lounds chciał skinąć głową, lecz tylko naderwał sobie włosy.

– O niczym bardziej nie marzę. Bałem się prosić.

– Wiec patrz.

pierwsze przezrocze przedstawiało obraz Blake'a – człowieka-smoka, stojącego z rozwianymi skrzydłami i trzaskającym ogonem nad kobietą odzianą w słońce.

– Widzisz teraz?

– Widzę.

Dolarhyde szybko zmieniał kolejne slajdy. Trzask. Pani Jacobi żywa.

– Widzisz?

– Tak.

Trzask. Pani Leeds żywa. – Widzisz?

– Tak.

Trzask. Dolarhyde, nieokiełznany Smok, z napiętymi mięśniami i wytatuowanym ogonem nad łóżkiem Jacobich.

– Widzisz?

– Tak.

Trzask. Pani Jacobi przed.

– Widzisz?

– Tak.

Trzask. Pani Jacobi po.

– Widzisz?

– Tak.

Trzask. Nieokiełznany Smok.

– Widzisz?

– Tak.

Trzask. Pani Leeds przed, obok bezwładnego męża.

– Widzisz?

– Tak.

Trzask. Pani Leeds po, cała zalana krwią.

– Widzisz?

– Tak.

Trzask. Freddy Lounds, kopia zdjęcia z „Tattlera".

– Widzisz?

– O Boże!

– Widzisz?

– O Boże jedyny! – Przeciągle, jak szlochające dziecko.

– Widzisz?

– Proszę, nie.

– Co „nie"?

– Nie mnie.

– Co „nie"? Pan jest mężczyzną, panie Lounds. Prawda?

– Tak.

– Czy sugeruje pan, że jestem jakimś zboczeńcem?

– Rany boskie, nie!

– A może pan jest zboczony, panie Lounds?

– Nie.

– Czy dalej będzie pan wypisywał kłamstwa na mój temat, panie Lounds?

– Ależ nie, nie!

– Dlaczego pan pisał te kłamstwa, panie Lounds?

– Dowiedziałem się od policji. Oni mi tak powiedzieli.

– Cytuje pan Willa Grahama.

– To Graham mi nakłamał. Graham.

– A teraz powie pan prawdę? O Mnie. Moim Dziele. Moim Przeistoczeniu. O mojej Sztuce, panie Lounds. Czy to jest Sztuka?

– Sztuka.

Przerażenie na twarzy Loundsa pozwoliło Dolarhyde'owi mówić swobodnie, mógł latać na głoskach szczelinowych, ze zwartych spleść misterne wielkie skrzydła.

– Twierdziłeś, że ja, który widzę daleko więcej niż ty, jestem nienormalny. Ja, który posunąłem świat daleko bardziej do przodu, jestem obłąkany. Odważyłem się na więcej niż ty, odcisnąłem swe niepowtarzalne piętno dużo głębiej i pozostanie w ziemi o wiele dłużej niż twoje marne prochy. W porównaniu z moim twoje życie jest jak ślad ślimaka na kamieniu. Jak srebrna warstewka śluzu pokrywająca litery na moim pomniku.

Dolarhyde'owi przypomniały się słowa, które zapisał w dzienniku.

– Jestem Smokiem, a ty śmiesz zwać mnie obłąkanym? Moje ruchy śledzą i opisują z większą uwagą niż ruch gwiazdy, która zawita w nasz układ. Słyszałeś o gwieździe, która przybyła do nas w roku tysiąc pięćdziesiątym czwartym? Oczywiście, że nie. Czytelnicy śledzą twoje teksty, jak dziecko śledzi palcem ślad ślimaka, i równie bezmyślnie. Odnoszą je do twojej płytkiej czaszki i bulwiastej twarzy tak, jak ślimak odnosi swój śluz do domu.

Wobec mnie jesteś jak ten ślimak w słońcu. Wtajemniczyłem cię w istotę Przeistoczenia, a ty nic nie rozumiesz. Jesteś jak mrówka w błonach płodowych.

Tylko jedno potrafisz robić prawidłowo. Słusznie, że drżysz przede mną. Ale ty i wszystkie inne mrówki, Lounds, jesteście mi winni nie strach, lecz przerażenie.

Dolarhyde stał z opuszczoną głową, podpierając nos kciukiem i palcem wskazującym. Nagle wyszedł z pokoju.

Nie zdjął maski, pomyślał Lounds. Nie zdjął maski! Jeżeli wróci bez niej, to już po mnie. Boże, cały jestem zlany potem. Przekręcił oczy w stronę drzwi i czekał, nasłuchując odgłosów dobiegających z tyłu domu.

Dolarhyde powrócił w masce, niosąc chlebak i dwa termosy.

– To na drogę do domu – powiedział unosząc jeden termos. – Lód, przyda nam się niedługo. Ale zanim ruszymy, musimy jeszcze coś nagrać.

Przypiął mikrofon do koca koło twarzy Loundsa.

– Powtarzaj za mną.

Nagrywali przez pół godziny. Wreszcie padło:

– To wszystko, panie Lounds. Sprawił się pan bardzo dobrze.

– Teraz mnie pan już puści?

– Tak. Ale widzę tylko jeden sposób, żeby ci pomóc zrozumieć i zapamiętać.

Dolarhyde odwrócił się do Loundsa tyłem.

– Chcę zrozumieć. Chcę, żeby pan wiedział, jak pana cenię za zwrócenie mi wolności. Wie pan, że teraz już będę pisał samą prawdę.

Dolarhyde nie mógł odpowiedzieć – właśnie zmienił zęby.

Znów włączył magnetofon.

Uśmiechnął się, pokazując brązowe, poplamione zęby.

Oparł Loundsowi dłoń na wysokości serca, nachylił się nad nim, jak gdyby chciał pocałować go w usta, po czym odgryzł mu wargi i wypluł je na podłogę.

21

Świt w Chicago; ciężkie powietrze i niskie szare niebo.

Z hallu budynku „Tattlera" wyszedł strażnik. Stanął przy krawężniku i paląc papierosa, masował obolałe krzyże. Ulica była pusta, toteż w ciszy słyszał wyraźnie szczęk przełącznika świateł na skrzyżowaniu oddalonym o cały długi kwartał domów i położonym na szczycie wzniesienia.

O pół przecznicy na północ od tych świateł, poza zasięgiem wzroku strażnika, Francis Dolarhyde kulił się obok Loundsa w tyle furgonetki. Uformował z koca coś na kształt głębokiego kaptura, który skrywał teraz głowę dziennikarza.

Lounds cierpiał. Sprawiał wrażenie jakby otępiałego, lecz jego umysł pracował w przyspieszonym tempie. Musiał pamiętać o kilku istotnych rzeczach. Krawędź kaptura wspierała mu się na nosie, mógł więc dojrzeć, jak palce Dolarhyde'a sprawdzają zaskorupiały knebel.

Dolarhyde przywdział biały kitel sanitariusza, ułożył Loundsowi termos na kolanach i wytoczył go z furgonetki. Kiedy zablokował kółka wózka i odwrócił się, by schować pomost do środka, Lounds zdołał dostrzec spod koca krawędź zderzaka furgonetki.

Odwrócił się więc, ujrzał cały zderzak i – tam do licha! – tablicę rejestracyjną. Wprawdzie tylko na moment, ale jej treść utkwiła mu głęboko w pamięci.

Poczuł, że jedzie. Szpary pomiędzy płytami chodnika. Skręt za róg, a później podskok na krawężniku. Pod kołami zaszeleścił papier.

Dolarhyde zatrzymał wózek w małym niechlujnym zakątku pomiędzy wysypiskiem śmieci a zaparkowaną ciężarówką. Szarpnął za koc. Lounds zamknął oczy. Butelka amoniaku podsunięta pod nos.

Cichy głos tuż za nim.

– Słyszysz mnie? Jesteśmy prawie na miejscu. – Już nie miał kaptura na głowie. – Jeżeli mnie słyszysz, zamrugaj.

Dolarhyde rozwarł mu oko kciukiem i palcem wskazującym. Lounds spojrzał mu prosto w twarz.

– Okłamałem cię. – Dolarhyde poklepał termos. – Bo tak prawdę mówiąc, to wcale nie mam tu pod ręką twoich warg – Zrzucił na ziemię koc i odkręcił termos.

Lounds poczuł zapach benzyny. Zaczął się gwałtownie wyrywać, zdzierając sobie skórę z przedramion i powodując, że mocny fotel na kółkach aż jęczał. Tocząc się ku środkowi ulicy, odbierał całym ciałem chłód rozlanej benzyny, której dławiący smród wypełniał mu gardło.

– No i jak ci się podoba być pupilkiem Grahama, Free-eeedeeeee?

Błysk eksplozji, silne pchnięcie i tur-tur, tur-tur, potoczył się ku gmachowi „Tattlera".