Выбрать главу

Crawford, wzburzony udziałem w konferencji prasowej odszukał Grahama dopiero o zmierzchu. Zastał go w zaciszu rzadko używanego pokoju dla przysięgłych, nad biurem prokuratury.

Jasne lampy zwisały nisko nad pokrytym zielonym suknem stołem, gdzie Graham porozkładał papiery i fotografie Zdjął marynarkę, rozluźnił krawat, po czym rozwalił się wygodnie w fotelu, zapatrzony w dwa zdjęcia. Przed nim stała oprawna w ramki fotografia Leedsów, obok niej zaś do wspartego o karafkę notesu, przypięte było zdjęcie Jacobich.

Zdjęcia Grahama przypominały Crawfordowi przenośny ołtarzyk torreadora, który można bez trudu ustawić w każdym pokoju hotelowym. Nie było tu jednak żadnej fotografii Loundsa. Doszedł do wniosku, że Graham wcale nie myśli o sprawie dziennikarza. A więc nie musi się martwić o Grahama.

– Wygląda tu jak w melinie bukmachera – odezwał się Crawford.

– Zagadałeś ich na śmierć? – Graham był blady, ale trzeźwy. Trzymał w ręku litr soku pomarańczowego

– O Jezu! – Crawford osunął się na krzesło. – Spróbowałbyś tam myśleć. To równie wygodne, jak sikanie w pociągu.

– Było coś ciekawego?

– Szef policji pocił się nad pytaniami, które mu zadawali, a poza tym drapał się w jaja przed kamerami telewizji. To była jedyna godna uwagi rzecz, jaką tam widziałem. Jeśli nie wierzysz, to obejrzyj wiadomości o szóstej i jedenastej.

– Chcesz trochę soku?

– Wolałbym połknąć drut kolczasty.

– Dobra. Zostanie więcej dla mnie. – Twarz Grahama była ściągnięta. Jego oczy za bardzo błyszczały. – A co z benzyną?

– Niech Bóg błogosławi Lizę Lake. W obrębie wielkiego Chicago jest czterdzieści jeden koncesjonowanych stacji Servco Supreme. Chłopcy kapitana Osborne'a obskoczyli je wszystkie, zbierając dane o sprzedaży benzyny do kanistrów ludziom prowadzącym furgonetki lub ciężarówki. Póki co, nic nie mają, tyle że nie gadali jeszcze z ludźmi ze wszystkich zmian. Servco ma jeszcze sto osiemdziesiąt sześć innych stacji rozsypanych po ośmiu stanach. Poprosiliśmy o pomoc tamtejsze organa ścigania. Zajmie nam to jakiś czas Jeżeli Bóg choć trochę mi sprzyja, to tamten facet musiał się posłużyć kartą kredytową. Jest jakaś szansa.

– Nie ma, jeżeli Lala potrafi wyciągać benzynę z baku.

– Prosiłem szefa policji, żeby nie puszczał pary z gęby, że być może Lala mieszka gdzieś tu, na tym obszarze. Ludzie i tak są dostatecznie przerażeni. Gdyby to ogłosił, podniósłby się wrzask jak jasna cholera.

– Więc nadal uważasz, że on jest gdzieś w pobliżu?

– A ty nie? Na to wygląda, Will. – Crawford sięgnął po protokół sekcji zwłok Loundsa i przyjrzał mu się przez okulary. – Siniec na głowie był wcześniejszy niż obrażenia ust. Wcześniejszy o jakieś pięć do ośmiu godzin, co do tego nie są pewni. Ale obrażenia ust, gdy już przywieźli Loundsa do szpitala, i tak liczyły sobie wtedy ładne parę godzin. Z zewnątrz wargi były nadpalone, za to badając usta od środka mogli wydać opinię. Zachowało się w nich trochę chloroformu w… no, gdzieś tam w przewodzie oddechowym. Myślisz, że stracił świadomość, zanim Lala go pogryzł?

– Nie. Bo tamten chciał, żeby był przytomny.

– Też tak uważam. A więc w porządku; daje mu po łbie i po krzyku. To dzieje się jeszcze w garażu. Musi go uciszyć za pomocą chloroformu, póki nie przewiezie go w jakieś miejsce, gdzie hałas nie będzie miał większego znaczenia. Później odwozi go z powrotem, wiele godzin po ugryzieniu.

– Mógł to wszystko zrobić w furgonetce, zaparkowanej gdzieś na odludziu – powiedział Graham.

Crawford rozcierał sobie palcami nos po bokach, stąd też jego głos zabrzmiał jak z megafonu.

– Zapominasz o kółkach od wózka. Bev zebrała z nich dwa rodzaje włókien dywanowych: wełniane i syntetyczne. Te syntetyczne mogą pochodzić z furgonetki, ale czyś kiedy widział, żeby ktoś wyścielał wnętrze furgonetki wełnianym dywanem? Ile prawdziwych dywanów widziałeś w jakichkolwiek miejscach do wynajęcia? Raczej cholernie mało. Wełniany dywan oznacza dom. Will. A ziemia i pleśń pochodziły z jakiegoś ciemnego miejsca, gdzie przechowywano ten wózek. Z piwnicy z klepiskiem.

– Możliwe.

– A teraz spójrz na to. – Crawford wyjął z teczki Atlas drogowy Randa McNally'ego. Zakreślił okrąg na mapie Stanów Zjednoczonych, tej, która podawała odległości w milach i określała szacunkowo czas jazdy. – Freddy zniknął na nieco ponad piętnaście godzin, a jego obrażenia pochodzą z tego okresu. Muszę przyjąć kilka założeń; nie lubię tego robić, ale cóż… Z czego się śmiejesz?

– Po prostu przypomniało mi się, jak prowadziłeś te ćwiczenia terenowe w Quantico… Kiedy ten kursant oświadczył ci, że właśnie coś sobie założył.

– Nie pamiętam. Otóż…

– Kazałeś mu napisać na tablicy „założyć". Później wziąłeś kredę i kreśląc po tablicy wykrzykiwałeś mu prosto w twarz: „Założyć, to sobie możesz nogę na nogę albo stryczek na szyję!" Tak właśnie mówiłeś.

– Dobrze się zapowiadał, tylko potrzeba mu było jeszcze tęgiego kopa w dupę. A teraz popatrz no tutaj. Przypuśćmy, że kiedy wywoził Loundsa z miasta, facet miał kłopoty brnąc przez te korki uliczne, jakich w Chicago nie brak we wtorek po południu. Dodajmy jeszcze te kilka godzin, podczas których majstrował przy Loundsie tam, dokąd go zabrał, a potem jeszcze czas, jaki musiał zużyć na drogę powrotną. Nie mógł odjechać dalej niż na odległość sześciu godzin jazdy z Chicago. Widzisz, ta linia jest trochę falista, bo niektóre z tych szos są szybsze od innych.

– A może on zwyczajnie, nigdzie się stąd nie ruszał?

– Może, ale to wyznacza najdalszą odległość, na jaką mógł odjechać.

– Więc ograniczasz się do Chicago albo do terenu, na którym leżą Milwaukee, Madison, Dubuque, Peoria, St Louis, Indianapolis i Detroit że wymienię tylko kilka możliwości.

– Wcale nie, lepiej. Wiemy, że bardzo szybko zdobył egzemplarz „Tattlera". Prawdopodobnie już w poniedziałek wieczorem.

– Mógł go kupić w Chicago.

– Wiem, ale jeśli wyjedzie się z miasta, to niełatwo dostać „Tattlera" wieczorem. Oto lista z biura kolportażu „Tattlera". Miejscowości zawarte wewnątrz koła to te, do których gazeta dostarczana jest samolotami lub ciężarówkami właśnie w poniedziałek wieczorem. Spójrz, to pozostawia nam tylko Milwaukee, St Louis, Cincinnati, Indianapolis i Detroit. „Tattler" idzie więc na lotniska i być może do dziewięćdziesięciu kiosków z gazetami, które czynne są przez całą noc, nie licząc tych w Chicago. Zamierzam je sprawdzić przy pomocy biur terenowych. Być może któryś z kioskarzy zapamiętał sobie dziwnego klienta w poniedziałek wieczorem.

– Może. To dobry ruch, Jack.

Najwyraźniej Graham błądził myślami gdzie indziej.

Gdyby Graham był etatowym agentem, Crawford postraszyłby go dożywotnim zesłaniem na Aleuty. Zamiast tego oświadczył:

– Mój brat telefonował po południu. Powiedział, że Molly opuściła jego dom.

– Tak.

– Pewnie pojechała w jakieś bezpieczne miejsce? Graham był przekonany, że Crawford dokładnie wie, dokąd się udała.

– Do dziadków Willy'ego.

– Cóż, bardzo się ucieszą, gdy zobaczą dzieciaka. – Crawford zamilkł, czekając na komentarz Grahama.

Nie doczekał się.

– Mam nadzieję, że wszystko w porządku.

– Pracuję, Jack. Nie przejmuj się tym. Wiesz, ona po prostu za bardzo się tam denerwowała.

Spod stosu zdjęć z pogrzebu Graham wyciągnął płaską paczkę przewiązaną sznurkiem i zaczął rozsupływać węzeł.

– Co to takiego?

– Przesyłka od Byrona Metcalfa, prawnika Jacobich. Dostałem ją od Briana Zellera. Wszystko w porządku.

– Zaczekaj, pozwól, że to obejrzę. – Crawford przez chwilę obracał paczkę i inicjały,,SF" – „Semper Fidelis" należące do Ayneswortha, szefa działu materiałów wybuchowych – gwarancję, że paczka została prześwietlona.

– Zawsze wszystko sprawdzaj. Zawsze.

– Sprawdzam, Jack.