– Zostaw mnie, Vigdis. Na Chrystusa, zostaw mnie i uciekaj.
Nie odezwała się słowem. Oddychała ciężko i zataczając się, wlokła go po skałach. Z upływu krwi zaczynał tracić przytomność. Ujrzał jeszcze oddalające się A-7. Usłyszał nowy dźwięk, który nie miał już zupełnie sensu. Wokół wzbił się tuman kurzu, w twarz uderzył go silny podmuch wiatru, długim terkotem zaniósł się karabin maszynowy, a na końcu pojawił się wielki, zielono-czarny kształt. Wyskakiwali z niego żołnierze. To był koniec. Zamknął oczy. Przybyły posiłki z Keflaviku. Nadleciał helikopter Mi-24… ale Edwardsowi było już wszystko jedno. Ukończył wielki wyścig i przegrał. Usłyszał jeszcze szczęk automatycznej broni. Helikopter odleciał i zaległa cisza. Jak Rosjanie potraktują jeńców, którzy zabili im tylu żołnierzy…?
– Nazywasz się Ogar?
Z ogromnym wysiłkiem rozchylił powieki. Nad nim stał Murzyn.
– Kim jesteś?
– Sam Potter. Porucznik z Drugiej Armii Desantowej. To ty jesteś Ogar?
– Moi ludzie są ranni.
– Mają dobrą opiekę. Ciebie zabierzemy za pięć minut. Trzymaj się, Ogar. Muszę jeszcze coś zrobić. W porządku! – krzyknął. – Zajmijcie się Rosjanami. Jeśli chcemy, by nasi przeżyli, musimy ich natychmiast zabrać z tych cholernych skał.
– Michael? – umysł Edwardsa spowijała mgła. Ujrzał nad sobą twarz dziewczyny i stracił przytomność.
– Co to za facet? – spytał pięć minut później porucznik Potter.
– Odsunięty od lotów pilot. Twardziel – odparł Smith, krzywiąc się z bólu.
– Jakeście się tu dostali? – Potter skinął na operatora radiowego.
– Przebyliśmy całą tę pieprzoną drogę z Keflaviku, sir.
– Niezły spacerek, sierżancie – w głosie Pottera pojawiły się nutki szacunku. Odbył szybko rozmowy przez radio. – Helikopter już w drodze. Ta pani leci z nami?
– Tak, sir. Witamy na Islandii, sir. Czekaliśmy tu na was od dawna.
– Proszę popatrzeć, sierżancie.
Na horyzoncie, po wschodniej stronie, majaczyły szare kształty płynące prosto do Stykkisholmuru.
Ciągle gdzieś się czaiły. Tego McCafferty był pewien. Ale gdzie?
Po zniszczeniu tanga nie udało się już nawiązać kontaktu z żadną z dwóch pozostałych rosyjskich jednostek podwodnych. Nastąpiło osiem godzin względnego spokoju. Wprawdzie ciągle kręciły się nad nimi samoloty do zwalczania okrętów podwodnych zrzucając coraz to nowe pławy, ale najwyraźniej coś było z nimi nie tak. Ignorowały obecność wrogich jednostek. Amerykanie tylko cztery razy musieli wykonywać manewr wymijający. W czasach pokoju byłoby to może dużo, ale po gorączce ostatnich dni wszystkim wydawało się, że trafili wreszcie na wakacje.
Kapitan i załoga wykorzystali ten czas na odpoczynek. Jakkolwiek wszyscy najchętniej nie wychodziliby z koi przez miesiąc, cztery czy sześć godzin snu było dla nich tym, czym dla konającego z pragnienia na pustyni szklanka wody; mogli trochę dłużej funkcjonować. Ponadto znajdowali się już blisko celu. Od postrzępionej granicy arktycznego lodu dzieliło ich dokładnie sto mil. Około szesnastu godzin drogi.
"Chicago" wyprzedzał dwa pozostałe amerykańskie okręty o pięć mil. Co godzinę McCafferty kierował się na wschód i holowaną anteną sonarową namierzał ich pozycje. Nawet z tak niewielkiej odległości "Boston" i "Providence" były trudne do zlokalizowania.
Zastanawiał się, co myślą Rosjanie. Taktyka zmasowanych ataków jednostkami Krivak i Grisha nie przyniosła efektów. Zrozumieli pewnie, że co innego używać tych okrętów do stawiania bariery przeciw flocie biorącej udział w operacji "Rozstrzygający Cios", a co innego wszcząć pościg za okrętem podwodnym dysponującym bronią dalekiego zasięgu i skomputeryzowaną centralą ogniową. Ich uzależnienie się od aktywnych pław sonarowych redukowało skuteczność działania lotnictwa do zwalczania łodzi podwodnych. Jedyna rzecz, która prawie im wyszła – ustawianie okrętów podwodnych o napędzie klasycznym między liniami pław sonarowych i taktyka strzelania torpedami na oślep – też ostatecznie zawiodła.
Dzięki Bogu, że nie zorientowali się, jak bliscy byli sukcesu – pomyślał McCafferty. Ciche i trudne do wykrycia okręty podwodne klasy Tango okazały się straszliwym przeciwnikiem, lecz Rosjanie opierali się głównie na nieskomplikowanych sonarach. Koniec końców po tych paru dniach McCafferty był o niebo mądrzejszy niż kilka tygodni wcześniej.
– I co? – zwrócił się do oficera nakresowego.
– Są chyba na tym samym kursie co poprzednio, sir. Jakieś dziesięć tysięcy metrów za nami. Myślę, że ten to "Boston". Dużo manewruje. "Providence" mozolnie sunie prosto przed siebie. Słyszymy ją bardzo wyraźnie.
– Ster dziesięć stopni w lewo. Nowy kurs: trzy-pięć-pięć – polecił McCafferty.
– Tak jest, ster dziesięć stopni w lewo. Nowy kurs: trzy-pięć-pięć. Sir, ster dziesięć stopni w lewo.
– Doskonale – McCafferty sięgnął po kubek z gorącym kakao. Napój ten stanowił miłą odmianę po ogromnych ilościach kawy, jakie wypił w ostatnim czasie. "Chicago" wracał powoli na kurs północny. Kiedy włączono dziesięć procent mocy, mechanicy i inżynierowie w maszynowni zaczęli z większą uwagą obserwować wskazania instrumentów.
Jedynym zmartwieniem kapitana był szalejący na powierzchni morza sztorm. Ostatnio na górze przeszło wiele szkwałów, ale ten był wyjątkowo silny. Zespół z przedziału hydrolokatora informował o trzymetrowej wysokości falach i wietrze wiejącym z szybkością czterdziestu węzłów. Było to dziwne, gdyż podczas arktycznego lata sztormy o takiej sile praktycznie się na tych wodach nie zdarzały. Burza zmniejszała wprawdzie skuteczność sonaru "Chicago" o dziesięć do dwudziestu procent, lecz kiedy okręt dotrze już do granicy lodu, stworzy mu warunki wręcz idealne.
Sztorm, rozbijając na drobne kawałki płaty kry o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych, spowoduje taki hałas, że amerykański okręt podwodny stanie się nie do wykrycia. Jeszcze szesnaście godzin i będziemy bezpieczni – mówił sobie McCafferty.
– Sterownia, tu sonar. Mamy kontakt na współrzędnych trzy-zero-cztery. Na razie zbyt mało danych, by określić cel.
McCafferty przeszedł do przedziału hydrolokacji.
– Proszę mi to pokazać.
– Tutaj, kapitanie – szef puknął palcem w ekran. – Nie potrafię jeszcze określić szybkości. Zbyt fragmentaryczne dane. Ale na mój nos, to atomowy okręt podwodny.
– Proszę ustawić wzorzec.
Szef nacisnął tester i na sąsiednim ekranie pojawiły się cyfry wskazujące zasięg sonaru ustalony na podstawie komputerowej analizy warunków wodnych. W linii prostej ich hydrolokator sięgał na odległość przekraczającą trzydzieści tysięcy metrów. Głębokość nie była jeszcze tak duża, by powstawały strefy konwergencyjne, więc sonar zaczynał już rejestrować dźwięki o niskiej częstotliwości dobiegające od bariery lodu. Hałas ów niebywale Utrudniał wyodrębnienie kontaktu sonarowego, podobnie jak jaskrawe światło słoneczne eliminuje blask elektrycznej żarówki.
– Chyba lekko zmienił kurs. Idzie z lewej do prawej. Obecnie współrzędne trzy-cztery-dwa… sygnał trochę zanika… co to jest? – szef popatrzył na nową, postrzępioną linię na dole ekranu. – Chyba kolejny kontakt na współrzędnych zero-zero-cztery.
Linia znikła, by po dwóch minutach znów się pojawić, tym razem już na pozycji zero-zero-sześć.