– Kapitanie, sierra-2 wypuściła kolejny wabik. To samo uczyniła sierra-1. Nasza rybka wysyła sygnały w kierunku dwójki. Czyjaś torpeda bombarduje impulsami jedynkę, a rosyjski pocisk – pozycję zero-trzy-pięć… sir, na trzy-trzy-dziewięć eksplozja.
Tatuś chciał, żebym został księgowym – pomyślał McCafferty. – Może wtedy lepiej bym sobie radził z liczbami.
Podszedł do nakresu. Papierowy nakres nie był wiele klarowniejszy. Wykreślone ołówkiem linie, oznaczające kontakty sonarowe i kursy torped, wyglądały jak zwoje przewodów elektrycznych ciśnięte w nieładzie na papier.
– Kapitanie, na pozycji trzy-trzy-dziewięć bardzo głośne hałasy mechaniczne. Masa metalicznych dźwięków, sir. Mój nos mówi mi, że to uszkodzona jednostka. Syk sprężonego powietrza, opróżnia zbiorniki. Ale nie słychać dźwięków dartego metalu.
– Ster, cała w lewo. Nowy kurs: zero-jeden-zero.
– Nie trafiliśmy w victora.
– Może mnie pan porąbać na kawałki, jeśli zdoła wrócić do domu. Zapiszemy go jako uszkodzony. Co z pozostałymi dwoma?
– Torpeda za sierra-1 wysyła impulsy. To samo z "Bostonem"… – to znaczy, myślę, że to "Boston".
Zamieszanie trwało jeszcze dziesięć minut. Drugi cel odwrócił się rufą do obu ścigających go torped i uciekał na północny zachód. Drogę "Chicago" przecięły kolejne linie pław sonarowych. Hydrolokator wykrył po zachodniej stronie następną torpedę zrzuconą z samolotu. Była jednak daleko i nie stanowiła żadnego zagrożenia. Pocisk wystrzelony w drugiego victora próbował trafić w cel, ale okręt umykał całą mocą silników. Z przeciwnej strony też nadpływała torpeda. Wysłał ją zapewne "Boston" w kierunku alfy, która uciekała z szybkością dorównującą szybkości torpedy. McCafferty nawiązał kontakt sonarowy z "Providence" i kontynuował drogę na północ.
Kapitan postanowił wykorzystać panujący zamęt. Miał tylko nadzieję, że "Boston" uniknie wystrzelonych w siebie torped. Tutaj jednak McCafferty mógł być tylko kibicem.
– Dwie eksplozje na zero-zero-trzy, sir. Tam był ostatnio drugi victor, ale sonar nic nie wykazuje. Może pocisk trafił w okręt, może w wabik, a może zderzył się z inną torpedą.
"Chicago" płynął na północ. Zwiększył prędkość do dziesięciu węzłów i lawirował między liniami pław, oddalając się coraz bardziej od uszkodzonej "Providence". Oszalałe polowanie i walka podwodna w równym stopniu wyczerpały zgromadzoną w centrum bojowym załogę i jej dowódcę. Czysto techniczną stronę tego typu operacji załoga opanowała jeszcze przed wojną, ale żadne ćwiczenia nie powodowały takiego stresu jak prawdziwa bitwa.
Kapitan zluzował część marynarzy i dał im pół godziny na posiłek. Ludziom, którzy nie mogli opuścić stanowisk, stewardzi dostarczyli kanapki. McCafferty usiadł obok peryskopu. Przymknął oczy, odchylił głowę, oparł ją o coś metalowego i żuł sandwicza. Przypomniał sobie załadunek konserw. Na początku roku marynarce udało się zakupić po bardzo atrakcyjnej cenie puszkowaną polską szynkę.
Polska szynka – pomyślał. – Czyste wariactwo.
Godzinę później pozwolił wszystkim opuścić centrum bojowe, a połowę załogi zluzował ze służby. Do kuchni nie poszedł nikt. Wszyscy wybrali sen. Kapitan również marzył o koi. Obiecywał sobie, że gdy już dotrą do lodu, będzie spał cały miesiąc.
Na ekranie sonaru pojawił się "Boston" – mglisty ślad sunący dokładnie po wschodniej stronie "Chicago". "Providence" ciągle płynęła z tyłu, ciągle poruszała się z szybkością sześciu węzłów i ciągle hałasowała zniszczonym kioskiem. Kapitan nie ruszał się z miejsca. Zapomniawszy o godności cechującej dowódcę, siedział w fotelu i bezmyślnie wysłuchiwał meldunków… o niczym.
Głowa opadła mu na piersi. Spojrzał na zegarek. Drzemał trzydzieści minut. Do lodu pozostało jeszcze pięć godzin. Bariera była już doskonale widoczna na sonarze: głuchy pomruk o niskiej częstotliwości napływający pod kątem trzydziestu stopni z lewej i prawej strony dziobu. Gdzie się podziała alfa?
Dziesięć sekund później tkwił już w przedziale hydrolokacji.
– Kiedyście ostatni raz namierzyli alfę?
– Straciliśmy z nią kontakt trzy godziny temu, sir. Płynęła szybko stałym kursem na północny wschód. Zniknęła i więcej się nie pojawiła.
– Czy to możliwe, by skryła się pod lodem i tam na nas czekała?
– Jeśli tak zrobiła, wykryjemy ją wcześniej niż ona nas, sir. Kiedy manewruje, jej silniki emitują wiele dźwięków średniej i wysokiej częstotliwości – wyjaśnił szef sonaru.
McCafferty znał to na pamięć, ale pragnął czyjegoś potwierdzenia. – Wytwarzany przez lód hałas o niskiej częstotliwości nie pozwoli jej wykryć nas wcześniej. My natomiast, jeśli tylko będzie w ruchu, namierzymy ją z daleka.
Kapitan skinął głową i udał się na tył okrętu.
– A pan? – zwrócił się do pierwszego oficera. – Gdyby pan kierował alfą, gdzie by pan teraz był?
– W domu! – roześmiał się Pierwszy. – Radziecki dowódca musiał wiedzieć, że tu są co najmniej dwa okręty. A to już paskudna sprawa. Uszkodziliśmy im victora, a drugiego zapewne zniszczył "Boston". Co więc kapitan alfy mógł pomyśleć? Iwan jest odważny, ale nie szalony. Jeśli ma choć kapkę oleju w głowie, przesłał raport o utracie kontaktu i dał sobie spokój.
– Nie jestem tego pewien. Zniszczył nam torpedę i zapewne torpedę "Bostona" – odparł cicho kapitan.
– Może pan ma rację, kapitanie. Ale przecież alfa zniknęła z ekranów.
McCafferty musiał przyznać oficerowi rację.
– No dobrze. Ale do lodu podchodzimy bardzo ostrożnie.
– Naturalnie, sir. Zbyt długo trwa ta paranoja.
McCafferty był innego zdania. Sam nie wiedział dlaczego. Przegapiłem coś niesłychanie istotnego – pomyślał. Ich dane o krawędzi paka lodowego były już nieaktualne. Kiedy wzrastające letnie temperatury osłabiły białą czapę lodową zalegającą ocean, prądy wodne i wiatry przesunęły barierę parę mil na południe. Może zaoszczędzimy jakąś godzinę? – pomyślał z nadzieją kapitan.
Nakres wskazywał, że "Boston" znajduje się w odległości piętnastu mil na wschód, a "Providence" – osiemdziesięciu na południowy wschód. Trzy godziny do lodu – pocieszał się McCafferty. – Osiemnaście mil morskich, może mniej, i będziemy bezpieczni. Czemu miałby się tam ktoś czaić? Przecież nie wysłali za nami całej floty. Mają masę innych problemów.
Kapitan znów zapadł w drzemkę.
– Sterownia, tu sonar.
McCafferty uniósł gwałtownie głowę.
– Tu sterownia – odpowiedział pierwszy oficer.
– "Providence" przyspieszyła. Rozwija teraz prędkość dziesięciu węzłów.
– Doskonale.
– Jak długo spałem? – spytał kapitan.
– Mniej więcej półtorej godziny. Ale nie chrapał pan. Sonar nie wykazuje niczyjej obecności. Rejestruje tylko naszych przyjaciół.
McCafferty wstał i przeciągnął się. Sen nie pomógł – stwierdził w myślach. – Ale mnie wzięło. Jeszcze trochę, a będę bardziej niebezpieczny dla własnej załogi niż dla Rosjan.
– Jak daleko do lodu?
– Około dwunastu kilometrów. Dużo bliżej niż się spodziewaliśmy.
McCafferty popatrzył na mapę. "Providence" pływała szybciej i niemal zrównała się z "Chicago". Wcale mu się to nie podobało.
– Dwanaście węzłów i w prawo. Kurs: zero-cztery-pięć. Kapitan "Providence" zanadto się spieszy.
– To racja – przyznał pierwszy oficer po wydaniu poleceń. – Ale czy ktoś może go za to ganić?
– Ja. Cóż znaczy tych kilka dodatkowych minut w porównaniu z czasem, jaki zajęło nam dotarcie aż tutaj.