Выбрать главу

Kapitan jednego z ogromnych okrętów desantowych, który wiózł na pokładzie czołgi, próbował policzyć wszystkie skały podwodne i mielizny, jakie napotkał w drodze z Norfolk. Gdy doszedł do pięciuset, przestał rachować i zajął się wyznaczonym mu terenem, znanym pod nazwą Zielony Charlie Dwa. Odpływ i dzienne światło bardzo ułatwiały operację. Wiele skał podwodnych było odsłoniętych i załogi helikopterów, które po przewiezieniu na ląd żołnierzy nie miały chwilowo zajęcia, zaczęły instalować na nich reflektory radarowe i latarnie kierunkowe. Urządzenia te miały ułatwić desant. Reszta zadania jednak przypominała krążenie po autostradzie z zawiązanymi oczyma. Pierwszy pojawił się okręt wiozący czołgi. Wykorzystując zainstalowane na dziobie pomocnicze silniki sterujące, z brawurową prędkością dziesięciu węzłów przepychał się przez śmiertelny labirynt skalny.

Komandosi porucznika Pottera, chodząc od domu do domu, zgromadzili kapitanów i szyprów miejscowych łodzi rybackich. Ci doświadczeni żeglarze, których na okręty desantowe przewieziono helikopterami, podjęli się przeprowadzić wielkie, szare amfibie przez najtrudniejsze miejsca skalistej zatoki.

W południe pierwszy desantowiec dobił do portu i po spuszczonej rampie zaczęły wytaczać się z niego czołgi należące do piechoty morskiej. Za nimi pojawiły się ciężarówki załadowane metalowymi płytami do budowy pasów startowych. Samochody od razu odjeżdżały na płaski teren upatrzony na bazę dla śmigłowców i harrierów – myśliwców pionowego startu.

Kiedy helikoptery skończyły oznaczać skały i mielizny, znów zaczęły przewozić na ląd wojsko. Wozom z piechotą towarzyszyły uzbrojone w broń maszynową seacobry i harriery. Żołnierzy rozlokowano na całym terenie rozciągającym się aż do górujących nad rzeką Hvita wzgórz.

Niebawem amerykańscy marines nawiązali kontakt bojowy z wysuniętym posterunkiem Rosjan. Bitwa się zaczęła.

Keflavik, Islandia

– I tyle z raportów naszego wywiadu – mruknął generał Andriejew.

Ze swej kwatery głównej widział już potężne sylwetki przepływających powoli okrętów. Były to pancerniki "Iowa" i "New Jersey", którym towarzyszyły krążowniki rakietowe zapewniające obronę przeciwlotniczą.

– Możemy już przystąpić do ostrzału – oznajmił szef artylerii.

– Zaczynajcie więc.

Dopóki możecie – dodał w duchu generał i odwrócił się do oficera łączności.

– Czy są jakieś wieści z Siewieromorska?

– Tak. Flota Północna przyśle tu dziś lotnictwo. Okręty podwodne są już w drodze.

– Przekażcie, by najpierw zaatakowali amerykańskie okręty desantowe w Stykkisholmurze.

– Nie wiadomo, czy tam są. To zbyt niebezpieczny port dla…

– A gdzie indziej mogliby lądować? – spytał Andriejew. – Sami pomyślcie. Nasze posterunki rozlokowane w tamtym rejonie się nie zgłaszają i mamy doniesienia o amerykańskich śmigłowcach operujących w okolicy Stykkisholmuru.

– Towarzyszu generale, pierwszym celem lotnictwa będzie grupa bojowa lotniskowca.

– Zatem wyjaśnijcie naszym towarzyszom w niebieskich mundurach, że nie samoloty z lotniskowców odbiorą nam wyspę, ale pieprzona piechota morska.

Andriejew ujrzał dym bijący z miejsca, gdzie rozlokowana była bateria ciężkich dział. Po kilku sekundach po niebie przetoczył się grom. Pierwsza radziecka salwa była o kilka tysięcy metrów za krótka.

– Centrala ogniowa!

"Iowa" nie brał udziału w prawdziwej walce od czasów Korei. Teraz masywne, trzystumilimetrowe lufy przekręciły się powoli na prawą burtę. A w centrali ogniowej technicy za pomocą specjalnych drążków sterowych kierowali mastiffem. Ten miniaturowy, bezzałogowy samolocik, zakupiony kilka lat wcześniej od Izraela, krążył dwa tysiące trzysta metrów nad baterią rosyjskich dział, zaś zainstalowane w maszynie kamery telewizyjne rejestrowały kolejno poszczególne stanowiska ogniowe nieprzyjaciela.

– Naliczyłem sześć dział. Wyglądają na sto pięćdziesiątki piątki. Po naszemu to mniej więcej sześciocalówki?

Naniesiono na nakres pozycje rosyjskiej baterii. Z kolei komputer zaczął analizować dane dotyczące gęstości powietrza, ciśnienia, średniej wilgotności, szybkości i kierunku wiatru oraz tuzina innych czynników atmosferycznych. Kierujący ogniem oficer odczekał, aż na tablicy rozdzielczej zapłoną światełka mówiące o gotowości bojowej.

– Rozpocząć ostrzał!

Środkowe działo wieżyczki numer dwa wystrzeliło pojedynczy pocisk. Pracujący na milimetrowych zakresach radar umieszczony na szczycie centrali ogniowej śledził lot pocisku, porównując jego trajektorię z trajektorią wyliczoną uprzednio przez komputer. Urządzenie źle oceniło siłę wiatru. Zainstalowany w radarze komputer natychmiast skorygował błąd i wprowadził do głównego systemu poprawkę. Osiem pozostałych dział lekko zmieniło pozycję. Otworzyły ogień w chwili, kiedy pierwszy pocisk znajdował się jeszcze w powietrzu.

– Matko Boska! – szepnął Andriejew.

Okręt zapłonął nagle pomarańczowym blaskiem. Ktoś stojący obok generała krzyknął głośno, myśląc zapewne, że to trafił któryś z rosyjskich pocisków. Andriejew nie miał takich złudzeń. Jego artylerzystom brakowało doświadczenia i nie zdążyli jeszcze namierzyć celu. Generał skierował lornetkę w stronę odległej o cztery kilometry baterii. Pierwszy amerykański pocisk wylądował półtora kilometra na południowy wschód od celu. Kolejnych osiem spadło już tylko dwieście metrów od radzieckich pozycji.

– Natychmiast cofnąć baterię!

– Przesunąć ogień dwieście metrów dalej!

Ponowne naładowanie dział trwało pół minuty. Obojętny gaz wypchnął na zewnątrz strzępy jedwabnych worków, w których mieścił się ładunek miotający i przedmuchał lufy. Następnie otworzyły się zamki i wysunęły korytka ładownicze. Sprawdzono, czy w przewodach luf nie zostały jakieś resztki po poprzedniej salwie i przenośnik dostarczył po rampie nowe pociski, które zostały natychmiast wsunięte do dział. Na końcu włożono ciężkie worki z ładunkiem miotającym i usunięto rampy. Zamki zatrzasnęły się hydraulicznie, a lufy poszły w górę. Kanonierzy opuścili pomieszczenia ładownicze, zasłonili dłońmi uszy. W centrali ogniowej wciśnięto klawisze, zamki ponownie szarpnęły do tyłu. Kilkunastoletni marynarze wykonywali tę samą pracę, którą czterdzieści lat wcześniej wykonywali ich dziadkowie. Andriejew wyszedł na zewnątrz i z upiornym wyrazem twarzy obserwował wydarzenia. Kiedy nad głową przelatywały mu potężne pociski, usłyszał przypominający darcie płótna dźwięk i przeniósł wzrok na swoją baterię. Działa oddały ostatnią salwę, a ciężarówki natychmiast przeciągnęły armaty w inne miejsce. W skład baterii wchodziło sześć dział 152-milimetrowych oraz wiele ciężarówek do transportu kanonierów i amunicji. Eksplodowały trzy armaty, w niebo wzbiła się chmura ziemi i skał. Wspierając starszego brata "Iowę", "New Jersey" oddał cztery salwy.

– A to co takiego? – porucznik wskazał ciemny punkcik na niebie.

Dowódca artylerii oderwał wzrok od czegoś, co jeszcze przed chwilą było trzecią częścią jego baterii. Natychmiast rozpoznał bezzałogowy samolot.

– Mogę go zestrzelić.

– Ani się ważcie! – krzyknął Andriejew. – Chcecie zdradzić im kryjówkę naszych ostatnich wyrzutni SAM-ów?

Generał, który walczył w Afganistanie, przeżył niejedną nawałę ognia moździerzowego i rakietowego. Z ciężkimi działami miał jednak do czynienia po raz pierwszy.