Rosyjski plan ataku zakładał, że amerykańskie myśliwce ruszą na północ, by przedrzeć się przez ścianę zagłuszeń. Wtedy od wschodu dokonają ataku na backfire'y. Niestety, samoloty emitujące szum elektroniczny zostały już zniszczone, a backfire'y nie namierzyły jeszcze eskadry morskiej. Nie mogły przecież strzelać wyłącznie na podstawie danych satelitarnych pochodzących sprzed godziny. Nie miały też jak uciekać. Radzieckie bombowce ponaddźwiękowe walczyły z czasem, odległością i amerykańskimi myśliwcami przechwytującymi. Włączyły dopalacze i uaktywniły radary. I znów wszystko odbyło się jak w grze wideo. Kiedy samoloty uruchomiły radiostacje zagłuszające, oznaczające backfire'y symbole zmieniły swą postać. Zakłócenia zmniejszyły wprawdzie skuteczność rakiet Phoenix, ale straty Rosjan i tak były poważne. Backfire'y dzieliło jeszcze od celu trzysta mil. Radary posiadały zasięg o połowę mniejszy, a nad rosyjskimi formacjami zaczęły się już roić myśliwce. W eterze rozległ się zbiorowy okrzyk radości i toccaty ruszyły do ataku na radzieckie bombowce. Z ekranów radarowych po kolei zaczęły znikać symbole. Backfire'y nadlatywały z szybkością siedemnastu mil na minutę. Ich radiolokatory rozpaczliwie poszukiwały amerykańskich okrętów.
– Kilka się przedrze – zauważył Toland.
– Sześć albo osiem – zgodził się Jacobsen.
– Każdy z nich będzie miał po trzy rakiety.
Tomcaty wystrzeliły pociski i ustąpiły miejsca hornetom uzbrojonym w rakiety Sparrow i Sidewinder. Amerykańskim maszynom trudno było utrzymywać kontakt z celami. Szybkość backfire'ów utrudniała ścigającym ewolucje, a ponadto myśliwcom chronicznie brakowało paliwa. Rakiety jednak pędziły już do celu i nie mogło ich powstrzymać żadne zagłuszanie. W końcu jeden z rosyjskich samolotów namierzył okręty za pomocą radaru i przekazał tę wieść dalej. Siedem pozostałych backfire'ów odpaliło rakiety i zawróciło na północ. Uciekały z szybkością dwóch machów.
Amerykańskie myśliwce zestrzeliły jeszcze trzy nieprzyjacielskie maszyny.
Znów w eter popłynęło ostrzeżenie przed "wampirami". I ponownie Toland skulił się ze strachu. Zbliżało się dwadzieścia pocisków. Okręty uaktywniły radiostacje zagłuszające oraz urządzenia sterujące ogniem SAM-ów. Na głównej osi rosyjskiego ataku zajęły pozycje dwa krążowniki z systemami Aegis i natychmiast otworzyły ogień. Do walki włączały się kolejne okręty, dokładając do wspólnego "koszyka" rakiety SM-2, nad którymi kontrolę natychmiast przejmowały systemy komputerowe Aegis. Na spotkanie dwudziestu rosyjskich rakiet mknęło dziewięćdziesiąt pocisków. Przez zaporę ogniową przedarły się trzy rakiety.
Jedna celowała w lotniskowiec "America", ale trzy baterie dział przeciwlotniczych jednostki zniszczyły pocisk AS-6 w odległości trzystu metrów od okrętu. Dwie pozostałe rakiety jednak ugodziły w znajdujący się cztery mile od "Independence" krążownik "Wainwright".
– Cholera – twarz Jacobsena przybrała twardy wyraz. – Ten jest stracony. Ale przygotujmy się na przyjęcie myśliwców. Niektóre pewnie mają już puste baki.
Uwaga wszystkich skupiła się obecnie na badgerach. Północna grupa tomcatów leciała już w pobliżu starych bombowców. Te zbyt późno odkryły, że pozbawione są elektronicznej ściany zagłuszaczy, za którą mogłyby się skryć. Nie miały jednak wyboru. Myśliwce pojawiły się w chwili, gdy badgerom brakowało jeszcze pięciu minut do wystrzelenia pocisków. Radzieccy piloci nadali więc maszynom maksymalne przyspieszenie i pędzili do celu. Załogi bombowców z niepokojem wypatrywały nieprzyjacielskich pocisków. Piloci tomcatów zdziwili się, widząc, że nadlatujące cele nie zmieniają kursu. Istniało duże prawdopodobieństwo, że są to tylko rakiety pozoracyjne. Myśliwce zbliżyły się więc do przeciwnika na odległość wzroku. Strzelcy musieli być pewni, że nie mierzą w atrapy.
– Badger na godzinie dwunastej. Na naszej wysokości.
Pierwszy tomcat wystrzelił z odległości czterdziestu mil dwie rakiety. W przeciwieństwie do backfire'ów badgery miały już namiar celów, co umożliwiło im odpalenie rakiet AS-4 z maksymalnej odległości. Dwudziestoletnie bombowce wysyłały pociski jeden po drugim i, wchodząc w jak najostrzejszy skręt, próbowały umknąć. Dzięki szybkiej ucieczce połowa samolotów ocalała, gdyż maszyny amerykańskiej marynarki nie mogły ich ścigać. Na pokładzie samolotu radiolokacyjnego liczono zestrzelenia, chociaż w stronę Stykkisholmuru szybowały radzieckie rakiety.
Rosyjskie lotnictwo morskie poniosło w tej potyczce przerażające straty.
Kiedy w pomieszczeniach ogólnych załogi rozdzwoniły się elektroniczne dzwonki alarmowe, Edwards ciągle był otumaniony po narkozie. Porucznik niezupełnie zdawał sobie sprawę z tego, gdzie jest. Przypominał sobie mgliście podróż helikopterem. Kiedy znów odzyskał przytomność, spoczywał w łóżku, a do ciała miał podłączone jakieś igły i rurki. Edwards wiedział, co oznacza alarm, zdawał sobie sprawę, że powinien się bać. Był jednak zbyt otępiały od narkotyków, by czuć jakiekolwiek emocje. Z trudem uniósł głowę. Obok łóżka siedziała Vigdis i trzymała w obu rękach prawą dłoń porucznika. Mężczyzna, nie zdając sobie sprawy, że dziewczyna śpi, ścisnął lekko jej palce. Po chwili sam zapadł w sen.
Pięć poziomów wyżej, na mostku stał kapitan "Nassau". Zazwyczaj jego stanowisko mieściło się w centrum informacji bojowej, ale obecnie okręt nie płynął, więc dowódca doszedł do wniosku, że stąd właśnie wszystko będzie widział najlepiej. Z północnego wschodu nadlatywało ponad sto rakiet. Kiedy przed godziną nadszedł komunikat o nalocie, załogi łodzi desantowych umieściły na okolicznych skałach dymnice. Kapitan wiedział, że jest to niezły sposób, ale osobiście niezbyt w niego wierzył. Umieszczone w rogach pokładu startowego działa przeszły na sterowanie automatyczne. Armaty Gatling z powodu swego wyglądu zwane R2D2, uniosły lufy o dwadzieścia stopni i skierowały je w stronę, skąd miał przypuszczalnie nastąpić atak.
To było wszystko, co dowódca okrętu mógł zrobić, zwłaszcza, że eksperci od obrony przeciwlotniczej zgodnie orzekli, iż wystrzelone w pojemnikach paski aluminium mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Wzruszył ramionami. Tak czy siak za pięć minut wszystko już będzie jasne.
Po wschodniej stronie przemieszczał się powoli krążownik "Vincennes". Nagle z jego wyrzutni rakietowych pomknęły w górę cztery pociski, wlokąc za sobą warkocze dymu. Okręt w regularnych odstępach czasu zaczął wysyłać rakiety. Niebawem całe niebo po północno-wschodniej stronie spowiły gęste szare kłęby. Kapitan obserwował przez lornetkę pojawiające się nagle czarne obłoki, z których każdy oznaczał zniszczony rosyjski pocisk. Eksplozje te przybliżały się z każdą chwilą. Przybliżały się bowiem nieprzyjacielskie pociski, a krążownik Aegis nie był w stanie uporać się ze wszystkimi. Po czterech minutach, kiedy "Vincennes" opróżnił już swoje magazyny, nabrał pełnej szybkości i zaczął przemykać między dwiema skalistymi wysepkami. Kapitan "Nassau" był zdumiony. Tylko szaleniec ważyłby się z szybkością dwudziestu pięciu węzłów manewrować wartym miliard dolarów okrętem w tym skalnym labiryncie. Nawet przy Guadalcanal…
Eksplozja zatrzęsła odległą o cztery mile wysepką Hrappsey. Potem kolejna rakieta wyrżnęła w wyspę Seley. Udało się!
Dziewięć mil od celu rosyjskie rakiety uruchomiły samonaprowadzające radary. Na ekranach celowników ujrzały masę wyskoków. Prowadzone czujnikami na podczerwień pociski, przeładowane informacją, wybierać zaczęły cele największe. Wiele obiektów wydzielało ciepło, więc rakiety z prędkością trzech machów znurkowały w ich stronę. Nie wiedziały, że biją w wulkaniczne skały. Przez zaporę SAM-ów przedarło się trzydzieści rakiet. Ale tylko pięć z nich mierzyło w okręty.