Dwa działa R2D2 na "Nassau" obracały się błyskawicznie, plując ogniem w rakiety, które nadlatywały z prędkością zbyt wielką dla ludzkiego oka. W tej samej sekundzie trzysta metrów wyżej pojawił się oślepiający błysk. Huk prawie ogłuszył dowódcę i człowiek zdał sobie sprawę, iż postępuje jak głupiec, wystawiając się na prujące powietrze odłamki, które odbijały się od stalowych ścian sterowni. Dwie rakiety spadły na zachodnią część miasta. Potem niebo było już czyste. Ognista kula po zachodniej stronie mówiła, że co najmniej jeden okręt został trafiony. Ale nie mój – pomyślał z ulgą kapitan.
– Sukinsyn.
Podniósł słuchawkę i połączył się z centrum informacji bojowej.
– Centrala, tu mostek. Dwie rakiety spadły na Stykkisholmur. Poślijcie tam helikopter. Są zapewne ofiary.
Toland przeglądał na przyspieszonych obrotach taśmy wideo z zarejestrowaną walką powietrzną. Komputer policzył już trafienia. Wszystko było zautomatyzowane.
– Och! – westchnął oficer wywiadu.
– I co, synu? Inaczej niż poprzednio, prawda? – odezwał się Jacobsen. – Spaulding, co z flotą desantową.
– Właśnie otrzymałem raport. "Charleston" przełamany na pół. Drobne uszkodzenia na "Guamie" i "Ponce". To wszystko, admirale.
– No i "Wainwright" – Jacobsen wziął głęboki oddech.
Dwa cenne okręty. Półtora tysiąca zabitych. A jednak był to sukces.
– Chyba już zaatakowali.
Andriejew nie liczył na to, że informacje otrzyma szybko. Amerykanom udało się w końcu zniszczyć ostatni radziecki radar i generał nie miał możliwości śledzenia przebiegu bitwy powietrznej. Wprawdzie operatorzy z nasłuchu radiowego rejestrowali liczne transmisje, ale sygnały były zbyt słabe, a wiadomości zbyt wyrywkowe, by cokolwiek dało się z nich wywnioskować. Jeden tylko fakt był bezsporny: trwała bitwa.
– Ostatnim razem udało nam się zlikwidować grupę bojową lotniskowca – odezwał się z nadzieją w głosie oficer operacyjny.
– Nasi żołnierze w Bogarnes ciągle znajdują się pod silnym ogniem nieprzyjaciela – poinformował ktoś inny. Amerykańskie okręty wojenne już od godziny bombardowały radzieckie pozycje. – Mamy wielkie straty.
– Towarzyszu generale, to nadeszło… a zresztą lepiej będzie, jeśli sami tego posłuchacie. Nadano to na fali dowództwa.
Przesłanie było powtórzone czterokrotnie i w języku rosyjskim:
– Do dowódcy radzieckich jednostek na Islandii. Tu dowódca atlantyckiej floty uderzeniowej. Jeśli ta wiadomość nie dotrze do pana bezpośrednio, ktoś inny ją panu przekaże. Proszę następnym razem życzyć swoim bombowcom więcej szczęścia. Niebawem się spotkamy.
Do punktu kontroli drogowej Siergietow dowlókł się w chwili, kiedy do Alfeld wyruszał batalion czołgów. Zmordowany oficer pochylił się, dłonie oparł na kolanach i obserwował przejeżdżające maszyny.
– Kim jesteście? – spytał porucznik KGB.
Ruchem drogowym zajmowali się właśnie oficerowie tej instytucji. Ludzie z KGB bez większych oporów karali śmiercią wszelkich maruderów i bałaganiarzy.
– Major Siergietow. Muszę natychmiast widzieć się z dowódcą posterunku.
– Z jakiej jesteście jednostki, Siergietow?
Iwan wyprostował się. Nie towarzyszu majorze, nie "towarzyszu", ale po prostu "Siergietow"?
– Jestem osobistym adiutantem generała Aleksiejewa, zastępcy dowódcy Zachodniego Teatru Wojny. A teraz, do cholery, prowadźcie mnie do komendanta.
– Papiery – porucznik z chłodnym, aroganckim wyrazem twarzy wyciągnął rękę.
Siergietow nieznacznie się uśmiechnął. Dokumenty trzymał w wodoszczelnej, plastikowej kopercie. Podał oficerowi KGB odpowiedni papier, który jeszcze przed mobilizacją załatwił mu ojciec.
– Skąd macie przepustkę najwyższego uprzywilejowania? – tym razem już ostrożniej zapytał porucznik.
– A kim wy, kurwa, jesteście, że macie prawo o to pytać? – syn członka Politbiura przybliżył na centymetr twarz do twarzy funkcjonariusza KGB. – Dawajcie tu zaraz komendanta, bo w przeciwnym razie szybko się przekonacie, jak smakuje kulka w łeb.
Czekista stracił cały rezon. Bez słowa zaprowadził oficera do pobliskiej farmy. Dowódcą punktu drogowego był major. Pierwszorzędnie!
– Proszę o łączność radiową z dowództwem armii – warknął Siergietow.
– Mam łączność tylko z pułkiem i z dywizją – odparł major.
– Najbliższa kwatera główna jakiejś dywizji?
– To będzie Dwudziesta Czołgowa w…
– Zniszczona. Do cholery, potrzebuję transportera. Natychmiast! W Alfeld są Amerykanie.
– Posłaliśmy właśnie batalion…
– Widziałem. Odwołać go natychmiast.
– Nie mam do tego prawa.
– Ty przeklęty durniu. Jadą prosto w pułapkę! Odwołać batalion natychmiast!
– Nie mam prą…
– Jesteście niemieckim agentem? Nie wiecie, co się tam dzieje?
– To był atak lotniczy, prawda?
– Idioto, w Alfeld są już amerykańskie czołgi. Należy natychmiast kontratakować,ale nie jednym batalionem. To za mało. Mamy… – z odległości sześciu kilometrów dotarły dźwięki pierwszych wybuchów. – Majorze, wybierajcie: albo natychmiast dostanę jakiś środek lokomocji, albo proszę o wasze imię, nazwisko i numer ewidencyjny. Zamelduję o was komu trzeba.
Oficerowie KGB wymienili szybkie, pełne niedowierzania spojrzenia. W ten sposób nikt się do nich nie odzywał. Skoro więc…
Siergietow dostał transporter i natychmiast wyruszył w drogę. Pół godziny później dotarł już do bazy zaopatrzeniowej w Holle. Tam było radio.
– Gdzie jesteście, majorze? – spytał Aleksiejew.
– W Holle. Amerykanie przerwali nasze linie. W Alfeld mają co najmniej batalion czołgów.
– Co? – w radiu zapadła na moment głucha cisza. – Jesteście tego pewni?
– Towarzyszu generale, by się tutaj dostać, musiałem przebyć wpław tę cholerną rzekę. Parę kilometrów na północ od miasta widziałem kolumnę liczącą co najmniej dwadzieścia pięć maszyn. Zrównały z ziemią park remontowy naszych czołgów. Zniszczyły masę ciężarówek. Powtarzam, generale, w Alfeld znajdują się amerykańskie wojska w sile co najmniej jednego batalionu.
– Natychmiast jedźcie do Stendal i osobiście złóżcie raport głównodowodzącemu Zachodnim Teatrem Wojny.
– Dobry wieczór, majorze Czapajew. Jak noga? – zapytał Toland i usiadł obok szpitalnego łóżka, – Czy jest pan traktowany właściwie?
– Nie uskarżam się. Wasz rosyjski jest… niezły.
– Rzadko mam okazję doskonalić go w bezpośredniej rozmowie z radzieckim obywatelem. Może pan mi pomoże?
– W gramatyce? – parsknął ironicznie Rosjanin.
Major Aleksander Georgijewicz Czapajew. Tak brzmiał wydruk z komputera. Wiek: trzydzieści lat. Drugi syn generała Georgija Konstantynowicza Czapajewa, dowódcy Moskiewskiego Okręgu Obrony Powietrznej. Żonaty z najmłodszą córką liii Nikołajewicza Goworowa, członka Komitetu Centralnego.
A więc ten młody człowiek posiada z pewnością dostęp do wielu nieoficjalnych informacji…
– Był pan dowódcą migów? Spokojnie, majorze, sam pan wie, że wszystkie te samoloty już wykończyliśmy, prawda?
– Tak, służę w lotnictwie w randze starszego oficera.
– Proszono mnie, bym przekazał panu gratulacje. Nie jestem lotnikiem, ale opowiadano mi o taktyce, jaką zastosował pan nad Keflavikiem. Była podobno pierwszorzędna. Mieliście pięć migów. Wczoraj straciliśmy w sumie siedem maszyn. Trzy strąciły wasze myśliwce, dwie – wasze rakiety, a pozostałe dwie zniszczyła artyleria przeciwlotnicza. Była to dla nas bardzo przykra niespodzianka.