Выбрать главу

– A czy mógłbym dzień lub dwa spędzić z rodziną, sir?

Admirał skinął głową.

– Wiele panu zawdzięczamy. „Nimitz" i tak obecnie jest w drodze. Dotrze pan na niego, gdy znajdzie się u wybrzeży Hiszpanii. Proszę stawić się u mnie w środę rano ze spakowanymi walizkami – dowódca energicznie potrząsnął ręką Tolanda. – Dobra robota, komandorze.

Trzy kilometry dalej stał „Pharris" przycumowany do okrętu pomocniczego. Ed Morris obserwował z mostka, jak dźwig opuszcza na dziób okrętu torpedy rakietowe ASROC do zwalczania jednostek podwodnych. Załoga natychmiast lokowała je w przeznaczonych dla nich przedziałach. Inny dźwig z kolei przenosił w pobliże rufowego hangaru dla helikopterów zaopatrzenie, które trzecia część załogi w pocie czoła roznosiła do magazynów okrętowych. Morris dowodził „Pharrisem" już blisko dwa lata, ale po raz pierwszy zdarzyło się, by na okręcie znalazł się komplet wyposażenia bojowego. Ekipa techników naziemnych naprawiała niewielkie usterki w ośmiokomorowej wyrzutni torped ASROC-ów. Inny zespół specjalistów z okrętu pomocniczego zajmował się radarem. Były to dwie ostatnie rzeczy do naprawy z listy, którą sporządził Morris. Silniki sprawowały się doskonale, dużo lepiej niż można by się było spodziewać po okręcie, który liczył sobie blisko dwadzieścia lat. Za kilka godzin USS „Pharris" będzie gotów… do czego?

– Kapitanie, ciągle nie ma rozkazów? – zapytał pierwszy oficer.

– Nie ma. Wszyscy są ciekawi, co nas czeka, ale na mój nos, nawet góra – Morris zawsze określał admirałów mianem „góry" – sama jeszcze nic nie wie. Jutro rano mam odprawę w dowództwie. Myślę, że tam się czegoś dowiem. Może…

– A co sądzi pan o tej historii z Niemcami?

– Miałem kiedyś na morzu sprzęt „Krautsa" i sprawował się bardzo dobrze. Nikt chyba nie byłby tak szalony, by wysadzać w powietrze całe rosyjskie przywództwo – Morris wzruszył ramionami, a po śniadej twarzy przebiegł mu cień. – Ale ostatecznie nigdzie nie jest powiedziane, że świat musi być normalny.

– Niech mnie diabli, jeśli nie mam racji. Myślę, kapitanie, że przydadzą się nam te torpedy.

– Chyba ma pan rację.

Crofton, Maryland

– Na morze? – Martha Toland była zdumiona.

– Tam mnie potrzebują. Taki mam rozkaz, a w końcu jestem marynarzem – Toland bał się spojrzeć żonie w oczy. Już sam jej łamiący się głos był wystarczająco paskudny. Nigdy nie chciał, by jego praca stała się dla niej źródłem niepokoju, a tak się właśnie działo teraz.

– Bob, czy jest aż tak źle, jak myślę?

– Trudno powiedzieć, kochanie. Może tak, może nie. Posłuchaj, Martha. Pamiętasz Eda Morrisa i Dana McCafferty'ego? Obaj dowodzą okrętami i muszą płynąć. Czy ja mam tak po prostu zostać w bezpiecznym miejscu i wylegiwać się na plaży?

– Oni są zawodowcami, ty nie – odparła sucho. – Jesteś niedzielnym wojownikiem, który co roku odrabia te dwa tygodnie, by wmówić w siebie, że wciąż jeszcze służy w marynarce. Ale tak naprawdę jesteś cywilem. Nie umiesz nawet pływać!

Martha Toland mogła uczyć pływania najwytrawniejszych wilków morskich.

– Aha? nie umiem! – parsknął Toland, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nie ma sensu się kłócić.

– A żebyś wiedział! Od pięciu lat nie widziałam cię w basenie. Och, daj spokój, Bob, a jeśli coś ci się stanie? Wyjeżdżasz sobie bawić się w te cholerne gry, a ja tu zostaję z dzieciakami. I co im powiem?

– Powiesz im, że nie uciekłem, nie schowałem się, że… – Toland odwrócił wzrok. Nie spodziewał się takiej reakcji. Martha pochodziła przecież z marynarskiej rodziny i powinna pewne rzeczy rozumieć. A tymczasem płynęły jej po policzkach łzy i drżały usta. Podszedł do żony i wziął ją w ramiona. – Posłuchaj, przenoszą mnie na lotniskowiec. To największy okręt, jaki mamy, najbezpieczniejszy, najlepiej strzeżony. Pływa w towarzystwie innych pilnujących go okrętów. Ma sto samolotów. Musimy przewidzieć, co kombinują różni niedobrzy chłopcy i utrzymać ich jak najdalej od nas. Martho, moja praca jest bardzo ważna. Potrzebują mnie. Admirał osobiście poprosił. Jestem ważny; no, ostatecznie inni tak sądzą – uśmiechnął się, by ukryć kłamstwo. Lotniskowiec był najlepiej strzeżonym okrętem we flocie, ponieważ dla Rosjan stanowił cel numer jeden.

– Wybacz mi – wyrwała się z objęć męża i podeszła do okna. – Co słychać u Danny'ego i Eda?

– Są dużo bardziej zajęci niż ja. Nasz Danny'ego jest… no dobrze, obecnie jest dużo bliżej Rosjan, niż ja osobiście kiedykolwiek byłem. Okręt Eda w każdej chwili może wyruszyć w rejs. To okręt eskortowy klasy 1052 i będzie zapewne chronił konwoje przed jednostkami podwodnymi. Ed i Danny też mają rodziny. A ty ostatecznie jeszcze zobaczysz mnie przed wyjazdem.

Martha odwróciła się. Po raz pierwszy, odkąd niespodziewanie wrócił do domu, miała na twarzy uśmiech.

– Ale będziesz uważał.

– Będę uważał jak cholera.

Ale czy to coś da?

OBCY PRZYBYWAJĄ, OBCY ODJEŻDŻAJĄ

Aachen, Republika Federalna Niemiec

Sprawił to ruch uliczny. Koperta nadeszła do właściwej skrytki pocztowej, kluczyk również pasował. Minimum zaangażowanych osób. Major niechętnie pojawił się tam osobiście, ale nie pierwszy raz wykonywał zlecenie KGB, a ponadto jeśli zadanie miało mieć szansę realizacji, musiał przecież zdobyć najnowsze informacje. Poza tym, uśmiechnął się przelotnie, Niemcy są tak dumni ze swej służby pocztowej…

Major zgiął dużą kopertę, schował do kieszeni kurtki i opuścił budynek. Wszystko, co włożył na siebie, pochodziło z Niemiec, łącznie z przeciwsłonecznymi okularami, które przywdział przed wejściem na pocztę. Rozejrzał się bacznie we wszystkie strony, czy ktoś nie podąża jego śladem. Nikogo nie spostrzegł. Oficer KGB zapewnił go, że ich kryjówka jest całkowicie bezpieczna i nie wzbudza podejrzeń. Być może. Po drugiej stronie ulicy czekała taksówka. Śpieszył się. Samochody akurat przystanęły na światłach, więc postanowił przebiec jezdnię w tym miejscu, a nie wracać do najbliższego rogu. Major pochodził z Rosji i obcy był mu wielki ruch panujący na ulicach europejskich miast, w których także piesi stosować się muszą do obowiązujących przepisów. Znalazł się o sto metrów od stojącego na skrzyżowaniu policjanta. Ten właśnie się odwracał.

Nie patrząc na boki, major zszedł z krawężnika w chwili, kiedy samochody ruszały.

Nie dostrzegł przyspieszającego właśnie peugeota. Wóz nie jechał szybko, najwyżej dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę, ale to wystarczyło. Prawy błotnik uderzył przebiegającego przez jezdnię w biodro, obrócił wokół osi, a siła odrzutu cisnęła mężczyznę na latarnię. Nim pojął, co się dzieje, major stracił przytomność. Miało to tę dobrą stronę, że nie poczuł, jak tylne koła samochodu miażdżą mu wysunięte poza krawężnik stopy. Odniósł poza tym potworne obrażenia głowy, a z rozdartej tętnicy, jak z fontanny, tryskała na chodnik krew. Major leżał bez ruchu twarzą do ziemi. Peugeot natychmiast się zatrzymał i wyskoczyła z niego kobieta. Słychać było głośny płacz dziecka, które nie widziało jeszcze nigdy tyle krwi. Przechodzący obok miejsca wypadku listonosz pobiegł do najbliższego skrzyżowania po policjanta. Ktoś inny wzywał karetkę pogotowia. Ruch na ulicy zamarł. Z oczekującej taksówki wysiadł kierowca. Zbliżył się do leżącego. Chciał podejść do samego ciała, ale tłoczyło się tam już z pół tuzina ludzi.

– Er ist tot – zauważył ktoś, widząc nienaturalnie białą skórę ofiary.