Na lądowisku doskwierał upał, hałas i śmierdziało paliwem lotniczym. Jeden z pracowników skierował ich ku drabince, po której zeszli na pomost roboczy otaczający pokład startowy. Kolejne drabiny zawiodły ich w niższe rejony śródokręcia. Tam pomieszczenia były już klimatyzowane i panowała względna cisza.
– Komandor-porucznik Toland? – spytał podoficer kancelaryjny.
– Zgadza się.
– Proszę za mną, sir.
Prowadził nowo przybyłego przez zatłoczone jak, królicze klatki pomieszczenia pod lądowiskiem, aż w końcu wskazał otwarte drzwi.
– Pan Toland? – odezwał się oficer o wymiętej, zmęczonej twarzy.
– Toland; chyba, że w tej strefie czasowej mam inne nazwisko.
– Jaką chce pan usłyszeć najpierw wiadomość: dobrą czy złą?
– Złą.
– W porządku, będzie pan musiał spać w kwaterze zbiorowej. Za mało koi, a za dużo pracowników wywiadu. Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Nie spałem już od trzech dni; dlatego zresztą pan tu jest. Mam też i dobrą wiadomość. Otrzymał pan kolejne pół paska. Witamy na pokładzie, komandorze. Jestem Chip Bennett – oficer wręczył Tolandowi wydruk teleksu. – Wygląda na to, że lubią pana w dowództwie. Dobrze mieć przyjaciół na górze.
Wiadomość była lakoniczna: komandor-porucznik Robert M. Toland, wydział III, rezerwista marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych mianowany zostaje komandorem, co daje mu prawo do noszenia trzech złotych galonów, ale nie upoważnia jeszcze do pobierania pensji przypisanej tej szarży. Było to jak pocałunek siostry; no, może kuzynki – poprawił się w myślach Bob.
– Lepiej w górę niż w dół. Co mam tu robić?
– Teoretycznie pomagać mi. Jesteśmy jednak tak cholernie zawaleni materiałem, że musimy podzielić nasze terytorium. Pan będzie zajmował się porannymi i wieczornymi raportami dla dowódcy grupy bojowej. Robimy to o siódmej rano i o dwudziestej. Kontradmirał Samuel B. Baker, junior, były dowódca atomowych okrętów podwodnych lubi raporty wnikliwe, jasne, z przypisami i źródłami, które sobie później studiuje. Prawie w ogóle nie sypia. Pańskie stanowisko będzie znajdować się w centrum informacji bojowej, w zespole oficera taktycznego – potarł oczy. – Cóż się porobiło z tym cholernym światem?
– A co? – zapytał Toland.
– Przed chwilą przyszła najświeższa wiadomość. Na Przylądku Kennedy'ego odwołano dziś lot wahadłowca „Atlantis". Podobno jakieś usterki w komputerze. Trzy gazety opublikowały informację, że zamiast niego mają polecieć trzy czy cztery satelity komunikacyjne; tak naprawdę, to satelity zwiadowcze.
– Cóż, chyba wreszcie zaczęli to wszystko traktować poważnie.
„Siegfried Baum" obudził się sześć godzin później i zobaczył trzech ubranych w fartuchy lekarskie mężczyzn. Odczuwał jeszcze bardzo mocno skutki narkozy, toteż obraz świata rozmazywał mu się przed oczyma.
– Jak się czujecie? – zapytał po rosyjsku jeden z mężczyzn.
– Co mi się stało? – odpowiedział major, również po rosyjsku.
No właśnie!
– Zostaliście potrąceni przez samochód i trafiliście do szpitala wojskowego – skłamał mężczyzna. Byli ciągle w Akwizgranie, niedaleko granicy niemiecko-belgijskiej.
– Co… wyszedłem właśnie… – majorowi plątał się język jak pijakowi. Naraz zamilkł. Starał się odzyskać pełnię wzroku.
– Dla ciebie, przyjacielu, już wszystko się skończyło – powiedział mężczyzna, tym razem po niemiecku. – Wiemy, że jesteś ruskim oficerem, a w twoich rzeczach znaleziono tajne dokumenty rządowe. Jaki miałeś interes w Lammersdorfie?
– Nie mam nic do powiedzenia – odparł po niemiecku „Baum".
– Trochę za późno – warknął przesłuchujący i znów przeszedł na rosyjski. – Ale ułatwimy wam. Lekarz oświadczył, że możemy już spróbować nowego… eee… leku, po którym rozwiąże się wam język. Bądźcie poważni. Temu nikt się nie oprze. Poza tym przemyślcie swoją sytuację – dodał ostrzej. – Jesteście oficerem obcej armii i przebywacie w Republice Federalnej nielegalnie, podróżujecie na fałszywych papierach, kradniecie tajne dokumenty. W najlepszym wypadku resztę życia spędzicie w więzieniu. Ale biorąc pod uwagę to, co obecnie wyprawia wasz rząd, możemy sięgnąć po środki ostateczne. Jeśli zgodzicie się na współpracę, przeżyjecie i zapewne w przyszłości uda się was wymienić za jakiegoś niemieckiego oficera. Oświadczymy nawet, że wyznaliście wszystko pod wpływem narkotyków; nie spotka was za to nic złego. Jeśli natomiast będziecie się opierać, zginiecie w wypadku ulicznym.
– Mam rodzinę – powiedział cicho major Andrzej Czerniawin, starając się przypomnieć sobie cel misji. Strach i skutki narkozy kompletnie zmąciły mu umysł. Nie wiedział ponadto, że przez przewód kroplówki wsączał mu się w żyły thiopental, osłabiając wszelkie wyższe czynności mózgu. Niebawem nie będzie już w stanie przewidzieć żadnych konsekwencji swych czynów. Liczyć się zacznie wyłącznie chwila bieżąca.
– Nie skrzywdzą jej – zapewnił pułkownik Weber. Był oficerem Bundesnachrichtendienst i w przeszłości miał do czynienia z niejednym radzieckim szpiegiem. – Myślisz, że mszczą się na rodzinie każdego agenta, którego złapiemy? Bardzo szybko zabrakłoby im kandydatów do tajnych służb.
Weber mówił teraz łagodniej. Narkotyki zaczynały działać i kiedy już umysł obcego spowije kompletna mgła, będzie mógł łagodnie go nakłaniać do wyjawienia potrzebnych informacji. Pomyślał, że to zabawne, iż sposobu tego nauczył go psychiatra. Na przekór wielu filmom prezentującym brutalność niemieckich śledczych, nigdy, nawet teoretycznie, nie zajmował się kwestią wydobywania zeznań siłą. Szkoda – pomyślał. Jeśli kiedykolwiek istniała taka potrzeba, to właśnie teraz. Prawie cała rodzina pułkownika mieszkała pod Kulmbach, zaledwie parę kilometrów od granicy.
– Kapitan Iwan Michajłowicz Siergietow melduje się na rozkaz, towarzyszu generale.
– Siadajcie, towarzyszu kapitanie.
Podobieństwo do ojca zadziwiające – pomyślał Aleksiejew. – Niski i krępy. Te same harde oczy, ten sam błysk inteligencji. Kolejny młody człowiek pnący się w górę.
– Wasz ojciec powiedział mi, że jesteście przodującym studentem zajmującym się językami Środkowego Wschodu.
– Tak jest, towarzyszu generale.
– Czy studiowaliście również ludzi, którzy nimi mówią?
– To nieodłączny element programu, towarzyszu – uśmiechnął się młodszy Siergietow. – Studiowałem Koran. To jedyna książka, którą większość z nich czytała, a zatem niebywale istotny klucz do psychiki tych dzikusów.
– Widzę, że nie darzycie Arabów sympatią.
– Nie. Ale nasz kraj musi prowadzić z nimi interesy. Sporo czasu spędziłem z Arabami. Moja grupa w ramach praktyk językowych spotykała się od czasu do czasu z dyplomatami krajów akceptowanych politycznie. Głównie byli to Libijczycy, czasami ktoś z Jemenu lub Syrii.