Niezbyt liczna była ta jego trzódka. Niecały rok wcześniej przeglądał statystyki: ogólna liczba prywatnych statków handlowych pływających pod amerykańską banderą wynosiła sto siedemdziesiąt jednostek o średniej wyporności osiemnastu tysięcy ton każda. Zaledwie sto trzy z nich przystosowane były do regularnych rejsów dalekomorskich. Ponadto Rezerwowa Flota Obrony Narodowej dysponowała tylko stu siedemdziesięcioma dwiema jednostkami. Określić ten stan mianem haniebnego znaczyło tyle, co zbiorowy gwałt nazwać lekkim wykroczeniem.
Nie wolno im było stracić ani jednego statku! Morris podszedł do lampy radaroskopowej i przez chroniony gumą okular spojrzał na ekran – na startujące z Dover samoloty. Każdy punkcik na radarze oznaczał kolejnych trzystu lub pięciuset żołnierzy. Co się stanie, kiedy już opuszczą pokłady transportowców?
– Następny handlarz, kapitanie – oficer pokładowy wskazał palcem plamkę na horyzoncie. – To holenderski kontenerowiec. Chyba płynie po ładunek wojskowy.
Morris chrząknął.
– Każda pomoc się przyda.
– To oczywiste, sir – odezwał się pułkownik. – Mamy do czynienia z radzieckim ptaszkiem antysatelitarnym; od jednego z naszych dzielą go siedemdziesiąt trzy mile morskie.
Pułkownik polecił urządzeniu skierować kamery na nowego kompana. Obraz nie był najlepszy, ale niewątpliwie przedstawiał radzieckiego niszczyciela satelitów: długi na trzydzieści metrów cylinder z jednej strony zamontowany miał silnik rakietowy, a z drugiej antenę radarową.
– Ma pan jakieś sugestie, pułkowniku?
– Sir, chciałbym samodzielnie decydować o ruchach naszych ptaszków, gdyby w promieniu pięćdziesięciu mil od nich pojawiło się cokolwiek z czerwoną gwiazdą. Zastosuję manewry delta-V, które zakłócają systemy przechwytujące.
– Synu, będzie cię to kosztować wielką ilość paliwa – ostrzegł dowódca północnoamerykańskiej obrony powietrznej.
– Generale, mamy binarne rozwiązanie problemu – odparł pułkownik językiem matematyka. – Wybór jeden: manewry delta-V i utrata paliwa. Wybór dwa: nie stosujemy tych manewrów i tracimy satelity. Kiedy tylko nieprzyjaciel zbliży się na odległość pięćdziesięciu mil, wykryje je i w pięć minut zniszczy. Zapewne szybciej. Takie jest moje zdanie, sir.
Pułkownik doktorat z matematyki zrobił na Uniwersytecie Illinois, ale zapędzać generałów w kozi róg nauczył się już gdzie indziej.
– W porządku. Musi zatwierdzić to Waszyngton. Poprę pańską sugestię.
– Admirale, otrzymaliśmy właśnie niepokojący raport z Morza Barentsa – Toland przeczytał depeszę dowództwa Floty Atlantyckiej.
– Ile jeszcze okrętów podwodnych mogą nam podesłać?
– Zapewne koło trzydziestu, admirale.
– Trzydzieści? – od tygodnia Bakerowi nic się nie podobało. A ta ostatnia wiadomość wyjątkowo.
Grupa bojowa „Nimitza", w towarzystwie „Saratogi" i francuskiego lotniskowca „Foch", eskortowała jednostkę amfibii morskich, która miała uzupełnić stacjonujące na Islandii siły. Trzydniowy rejs. Gdyby zaraz po ich przybyciu wybuchła wojna, mieli już tam pozostać i włączyć się do obrony niezwykle istotnej ze względów strategicznych linii ciągnącej się od Grenlandii przez Islandię do wysp brytyjskich. 21. Lotniskowce wy Oddział Specjalny stanowił potężną siłę. Ale czy wystarczającą? Zgodnie z doktryną, grupa, by skutecznie działać i przetrwać, powinna składać się z czterech lotniskowców; na razie jednak flota nie była jeszcze całkowicie przygotowana. Toland otrzymywał doniesienia o gorączkowych zabiegach dyplomatycznych, które miały zapobiec wiszącej już na włosku wojnie. Ale jak zareagują Rosjanie na obecność na Morzu Norweskim czterech lub więcej lotniskowców? Wydawało się, że w Waszyngtonie nikogo to nie obchodzi, lecz z drugiej strony Toland wątpił, czy miałoby to jakiekolwiek znaczenie. Przed dwunastoma zaledwie godzinami Islandia wyraziła zgodę na rozmieszczenie u siebie dodatkowych sił, a stacjonujące tam wojska NATO rozpaczliwie wymagały uzupełnień.
McCafferty znajdował się trzydzieści mil na północ od wejścia do Zatoki Kolskiej. Po szesnastogodzinnej, pełnej napięcia ucieczce od przylądka Swiatoj załoga odetchnęła z ulgą i chociaż Morze Barentsa roiło się od zwalczających jednostki podwodne okrętów, natychmiast po nadaniu raportu wycofali się tutaj, zostawiając Morze Białe za sobą. Nie chcieli sprowokować jakiegoś poważnego incydentu. W miejscu, gdzie aktualnie przebywali, głębokość wody dochodziła do dwustu pięćdziesięciu metrów. W razie kłopotów mieli więc dużo miejsca do ewentualnych manewrów. W promieniu pięćdziesięciu mil powinny znajdować się jeszcze dwa inne, amerykańskie okręty podwodne, jeden angielski i dwa norweskie o napędzie klasycznym. Konarzyści na „Chicago" nie potrafili wprawdzie zlokalizować żadnej z tych jednostek, ale łapali ciągle impulsy ultradźwiękowe czterech radzieckich fregat klasy Grisba, poszukujących czegoś na południowym wschodzie. Okręty podwodne aliantów miały za zadanie obserwować i słuchać. Było to wymarzone dla nich zajęcie. Musiały tylko wolno pływać i za wszelką cenę unikać kontaktu z nawodnymi jednostkami, ale te sonarzyści mogli wykryć już z dużej i bezpiecznej odległości.
McCafferty nie starał się nawet taić przed załogą tego, czego dowiedzieli się o rosyjskich boomerach. Na okrętach podwodnych zresztą trudno jest cokolwiek utrzymać w tajemnicy. Wyglądało na to, że lada chwila miała wybuchnąć wojna. Wprawdzie politycy w Waszyngtonie czy stratedzy w Norfolk mogli jeszcze żywić pewne nadzieje, ale tutaj, na samej szpicy, oficerowie i załoga „Chicago" otwarcie dyskutowali już o sposobach niszczenia radzieckich okrętów.
W wyrzutniach drzemały gotowe torpedy MK-48 i rakiety typu Harpoon. Pionowe wyrzutnie zawierały dwanaście tomahawków, trzy uzbrojone w głowice nuklearne pociski woda-ziemia oraz dziewięć konwencjonalnych rakiet do zwalczania jednostek nawodnych. Każdą, najdrobniejszą usterkę natychmiast naprawiano. McCafferty był bardzo z załogi rad. Młodzi ludzie – średnia ich wieku wynosiła dwadzieścia jeden lat – musieli się ostatecznie zaadaptować. Stał w pomieszczeniu sonaru, trochę na prawo od centrum bojowego. Obok potężny system komputerowy przesiewał lawinę podwodnych dźwięków i analizując poszczególne pasma częstotliwości wychwytywał echa radzieckich jednostek. Sygnały były odtwarzane graficznie na jednolicie żółtym ekranie, zwanym monitorem kaskad, gdzie jaśniejsze linie wskazywały współrzędne źródeł dźwięku. Cztery linie oznaczały grishe, a odchodzące od nich punkciki były zapisem impulsów wysyłanych przez aktywne sonary okrętów.
McCafferty zastanawiał się, czego poszukują. To czysto akademicki problem. Nie namierzały wprawdzie jego jednostki, ale z działań wroga zawsze można było coś ciekawego wywnioskować. W centrali bojowej zespół oficerów analizował i nanosił na wykresy ruchy patrolowych okrętów radzieckich, badając dokładnie sposób ich formowania się w szyki i technikę poszukiwań. Później dane te porównane zostaną z informacjami wywiadu.
W dole ekranu pojawiła się kolejna seria punkcików. Sonarzysta nacisnął guzik, nastrajając aparat na większą selektywność częstotliwości. Potem wyregulował obraz i nałożył słuchawki. Monitory kaskad należały do generacji ekranów dużych prędkości. Obraz szybko się zmieniał i McCafferty spostrzegł, że punkciki zaczynają tworzyć linie na pozycji jeden-dziewięć-osiem; w okolicy Kolskiego Toru Wodnego.
– Masa zmieszanych dźwięków, kapitanie – oznajmił sonarzysta. – Rozpoznaję wychodzące w morze alfy i charlie, za nimi dalsze jednostki. Szybkość jednej z alf około trzydziestu węzłów. Za nimi następne źródła dźwięków.