Pyzaty nie odpowiedział, cofnął się, schował za plecy innych.
Tymczasem Janek wydobył z kieszeni równo złożoną gazetę i podał sierżantowi. Tamten obrócił ją w rękach, obejrzał i równie starannie złożywszy oddał.
— My gazetki czytamy, wiemy, ale sam rozumiesz, potrzebna bumaga, jakiś urzędowy papier, dokument.
Janek wydobył zaświadczenie ze spółdzielni łowieckiej, dla której pracowali razem z Jefimem Siemionyczem.
— Toś ty znaczy myśliwy?
— A to ci heca, myśliwy! — odezwał się jeden z żołnierzy. — Ciekawe, co zabił, żabę czy tygrysa.
Roześmieli się wszyscy.
Janek nie odpowiedział. Sięgnął znowu do kieszeni i na otwartej dłoni pokazał duże, kosmate ucho. Śmiech się urwał, zapadła cisza.
— Rzeczywiście tygrys. No, dobyte — powiedział sierżant. — My tu gadamy, a kasza stygnie. W każdym razie dajcie śniadanie chłopakowi i psu.
Potem zobaczymy. Rozsiedli się na dolnych narach, drewnianymi łyżkami jedli tłustą kaszę jaglaną. Szef kompanii od swojej porcji chleba odkrajał ćwiartkę, podał Jankowi. Pociąg łomotał na stykach szyn, pogwizdując mijał nieduże stacje.
Przez uchylone drzwi widać było zieloną, sięgającą horyzontu tajgę, zbitą gęsto jak wojłok.
Janek wstał, podszedł do Fiodora i wskazując na leżący obok płaszcz, powiedział:
— Dajcie, przyszyję.
Tamten zastanowił się chwilę, ale potem skinął głową.
— Bierz.
Najbliżsi sąsiedzi patrzyli, jak chłopak zdjął czapkę, odmotał nici, wyciągnął z podszewki igłę i delikatnym ściegiem od spodu przyszywał urwany płat materiału.
— Zgrabnie to robisz. Jak tylko na front dojedziesz, to cię zaraz naczelnym krawcem mianują — zażartował ten sam, co pytał o żabę i tygrysa.
— Nie strzępcie języków — powiedział sierżant. — Nie traćcie czasu.
Za godzinę broń przejrzę.
Ze stojaka w kącie wagonu poczęli brać karabiny i automaty, lokowali się w różnych miejscach, byle wygodniej.
— Ja bym wyczyścił tamto — Janek pociągnął szefa za rękaw i wskazał broń ze stalowym lejkiem na lufie, z talerzem magazynka na wierzchu, z cienkimi łapkami.
— To erkaem, ręczny karabin maszynowy. Znasz się na tym? — spytał sierżant.
— Nie — odpowiedział szczerze. — Ale w ogóle lubię broń.
— Przynieś tutaj, to ci pokażę.
Krótkimi, sprawnymi ruchami rozebrał i dożył zamek, potem jeszcze raz rozebrał i jeszcze raz złożył.
— Potrafisz?
— Spróbuję.
Pierwszy raz poszło słabo, drugi raz nieco szybciej. Janek sięgnął do pudła stojącego pośrodku wagonu po bawełniane szmaty i metalową oliwiarkę. Nie spiesząc się, tak jak to setki razy robił w domu nad rzeką, u stóp Góry Cedrowej, począł czyścić ukształtowany i mądry metal.
Szarik, który był zdecydowanie niezadowolony, że odebrano mu urwany kęs żołnierskiego płaszcza, teraz poweselał, zaczął się kręcić, machać ogonem, a wreszcie wziął czapkę Janka w zęby i siadł naprzeciw, cichutko skomląc.
— O co mu chodzi? — spytał sierżant.
— Myśli, że pójdziemy na polowanie.
— Ma rację, ale to broń na grubego zwierza i polowanie nie dla dzieci.
Gładził psa po głowie, na co Szarik pozwalał, zorientowawszy się, że jego pan ma przyjaciela w tym człowieku o surowym, rozkazującym głosie.
Sierżant zamyślił się na chwilę i dodał:
— Dla dorosłych też nie, ale co zrobić, kiedy trzeba.
Janek przeczyścił lufę, złożył zamek, otarł kolbę.
— Będą z ciebie ludzie — sierżant klepnął go po plecach.
Znowu zmienił się stukot kół. Pociąg począł zwalniać, maszynista parokrotnie gwizdnął, rzuciło wagonem na zwrotnicach i wtoczyli się na stację. Po lewej i po prawej stały inne pociągi, między torami kręcili się ludzie w mundurach. Nieco dalej widać było szeroką wodę — jezioro sięgające po horyzont.
Znowu wzdłuż wagonów biegli dyżurni, zatrzymywali się przy każdym na chwilę, podawali złożone w czworo paczuszki gazet. Żołnierze brali je, dzielili, rozkładali szerokie płachty i umawiali się między sobą:
— Jak przeczytasz, nie chowaj. Podzielimy równo na cztery, żeby było w czym palić.
Fiodor podszedł do Janka i uderzając dłonią w zadrukowany papier pokazał mu:
— Popatrz, myśliwy, tu coś dla ciebie: „Pierwsza polska dywizja piechoty im. Tadeusza Kościuszki stoczyła bitwę pod Lenino”. Wcześniej trzeba się było wybrać, jużeś się spóźnił na początek. Bez ciebie zaczęli, a ty tymczasem bykiem zaprawiasz żołnierzy sojuszniczej armii, psami szczujesz...
— Nie gniewajcie się — poprosił Janek. — Tak jakoś wyszło.
Zabierzcie ze sobą. Broń pomogę czyścić, na warcie z psem mogę stać. My nikogo nie wpuścimy...
— Czekaj tu na mnie — zarządził szef kompanii. — Pójdę do dowódcy i dowiem się, co z tobą zrobić.
Powiedzieć łatwo: „Pójdę i dowiem się”, ale wykonanie zapowiedzi napotkało nieprzewidziane przeszkody — zniknęła gdzieś uszanka, futrzana czapka sierżanta.
— Co za nieporządki — rozzłościł się nie na żarty i nastroszył wąsy.
Dyżurny, gdzie macie oczy! Natychmiast odnaleźć!
Szukał najpierw służbowy, potem cały pluton — nie pomogło; jak kamień w wodę. Tylko Janek nie ruszył się z miejsca, licząc, że jeśli pociąg odjedzie, to uda mu się znowu kawał drogi z transportem przemierzyć.
Wreszcie sierżant zdecydował:
— Idę bez czapki. Jeśli wrócę i do tej pory nie znajdziecie, to ja się z wami rozprawię — podniósł groźnie palec i jeszcze raz desperacko powtórzył:
— Wbrew regulaminowi, żeby żołnierz bez czapki, ale idę.
Na te ostatnie słowo wyskoczył spod nar Szarik. Ucieszony, że wreszcie zapowiada się spacer, zamachał ogonem i stanął przed sierżantem na tylnych łapach. W zębach trzymał uszankę, podając ją właścicielowi.
— Ach ty kundlu paskudny!
— On nie jest kundlem — zaprzeczył Janek. — Pełnej krwi wilczur syberyjski.
— Towarzyszu sierżancie — oświadczył Fiodor. — Po prostu pies niedawno w wojsku i nie zdążył wkuć regulaminu.
Roześmieli się wszyscy. Szef kompanii pogładził futro swej uszanki, wsadził czapkę na głowę i machnąwszy ręką zbiegł po żelaznej drabince.
Janek miał ochotę wyskoczyć za nim z wagonu, gdyż wiedział z doświadczenia, czym skończy się pytanie dowódców. Trudno mu jednak było to zrobić — nie wypadało jakoś, a poza tym i żołnierze pewno by go nie puścili. Rozsiedli się teraz jeden przy drugim w szeroko otwartych drzwiach i patrząc na jezioro śpiewali:
Sierżant wrócił niespodzianie szybko, stanął na sąsiednim torze i kiwał na Janka ręką.
— Chodź, Szarik, znowu nas wyrzucają — przepchnęli się do wyjścia, zeskoczyli na ziemię.
— Czemuś nos spuścił na kwintę — szef kompanii objął go za ramię i poprowadził ze sobą. — Nic się nie bój. Ja bym cię nawet zabrał, skoro nie masz do kogo wracać, ale trafiła się dobra okazja. Sam zobaczysz.
Podeszli do jednego z wagonów sąsiedniego transportu, w którego drzwiach stali cywile w waciakach i płaszczach, w cyklistówkach i czapkach futrzanych, a w głębi nawet ktoś w kapeluszu. Jeden z nich czekał na torach, do kosmatej uszanki miał przyczepioną czarnymi nitkami blaszkę — orła wyciętego z puszki od konserw.
— To twoi — powiedział sierżant. — Też jadą do polskiej armii. Dobrej drogi, chłopcze — popchnął go lekko w kierunku wagonu. — A jak już będziesz na froncie, to miej oczy otwarte. Może się jeszcze spotkamy.