Выбрать главу

Kieran zbiegał ze schodów prowadzących do jadalni susami po trzy stopnie. Zamiast skierować się w stronę domu, przeskoczył klomby róż rosnących wzdłuż ścieżki i popędził prosto przez boisko krykietowe, w stronę pawilonu. Biegł najszybciej, jak mógł, jego buty dudniły na twardej trawie. Epuldugger, epuldugger! Pomóż mi! Epuldugger, epuldugger!

Pomóż mi! Słyszał, jak Benson i jego przyjaciele podążają za nim ścieżką. Odległa strona boiska była tak zacieniona, że z pewnością nie mogli go od razu zobaczyć. Bezpieczny pawilon był już w zasięgu kilku kroków, kiedy usłyszał okrzyk radości Muggeridge'a:

– Jest tam! Halooooooo, irlandzki wiochmenie.

Kieran obiegł pawilon, zmierzając do okna toalety. Przyciągnął jedną z ciężkich ławek z kutego żelaza i wspiął się po niej na parapet. Zaczepił kieszenią o klamkę, ale udało mu się wywikłać i wskoczyć do damskiej toalety. Przeciął główną salę pawilonu i pobiegł po schodach na górę.

Benson wraz z przyjaciółmi znaleźli się przed pawilonem zaledwie kilka chwil później, dysząc ciężko i klnąc. Parker szarpał hałaśliwie klamkami głównego wejścia, lecz drzwi były zamknięte. Pobiegli więc na ddrugą stronę i próbowali wejść tylnymi drzwiami, lecz również były zamknięte.

– Którędy on wszedł, ten mały kretyn! – dziwił się Benson. – Skręcę mu kark, kiedy tylko go dopadnę!

Nagle Muggeridge zobaczył otwarte okno.

– Tamtędy! Wszedł tamtędy!

– Więc siedzi teraz jak szczur w pułapce – powiedział Benson.

Wszyscy trzej weszli przez okno do środka. Byli więksi i ciężsi od Kierana, więc dyszeli ciężko, nim im się to udało.

– Ciemno tu. Gdzie jesteśmy?

– Na Boga, to jest damska toaleta! Hej, ostrożnie! Omal nie wdepnąłem nogą.

Przeszli przez pawilon. Było zaledwie dziesięć minut po dziewiątej, ale niebo się zachmurzyło, tak że wnętrze pawilonu wypełniło się cieniami.

– Jest tu gdzieś jakieś światło? – zapytał Muggeridge, ale Benson zaoponował:

– Lepiej nie. Tu wolno przebywać tylko w czasie meczów. Nie chcę, żeby dozorcy przyszli sprawdzić, kto tu jest.

Stąpając jak najciszej, doszli do schodów.

– Założę się o wszystko, że jest gdzieś na górze.

Nasłuchiwali. W pawilonie panowała cisza, słychać było tylko ich oddechy i z rzadka skrzyp starego drewna.

Kieran stał na górze, w samym końcu galerii, przy gablocie.

Pierś mu falowała z powodu długiego biegu, ale był całkowicie spokojny, całkowicie zdecydowany. Wyszeptał:

– Epuldugger, epuldugger, przyjdź tam, gdzie duch umarły wstaje i mści się.

Odkręcił wieczko słoika, ukrytego za gablotą, i zanurzył palce w jego zawartości. Była lepka i silnie pachniała krwią i błotem boiska do rugby.

– Epuldugger – zanucił, tym razem głośniej. – Crumbana coomera. Nasycam krwią umarłego. Duch umarły wstaje i mści się.

Dwoma palcami posmarował eliksirem mahoniową gablotę.

– Epuldugger, pomóż mi! – wydyszał. Zacisnął powieki, jak tylko mógł najmocniej, próbując uwierzyć, zmuszając się żeby uwierzyć. Łzy płynęły mu obficie po policzkach. – Epuldugger, pomóż mi!

Otworzył oczy, zwolnił mosiężną zapadkę drzwi gabloty i otworzył je. W szkle odbiła się na moment blada, podobna do księżyca, tarcza szkolnego zegara. Wewnątrz gabloty śmierdziało starą, stęchłą odzieżą i werniksem.

Czapka Ponsforda, blezer Ponsforda, flanelowe spodnie Ponsforda – wszystko starannie poskładane. Rekordowy kij krykietowy Ponsforda.

– Epuldugger – płakał Kieran. – Proszę cię!

Benson i jego przyjaciele zbliżali się tymczasem do schodów.

– O'Sullivan! – krzyknął Benson. – Wiemy, że tam jesteś, O'Sullivan! Poddaj się, nim przyjdziemy po ciebie i zrobimy ci coś, co ci się bardzo nie spodoba!

Znowu nasłuchiwali, ale usłyszeli tylko nikłe skrzypienie mogło to być cokolwiek – mysz lub ptak.

– Chodźmy – zadecydował Benson i powoli, stopień po stopniu, zaczął się wspinać po schodach; przyjaciele postępowali za nim. Doszli do górnej galerii i zatrzymali się, starając się coś zobaczyć w bursztynowej poświacie.

– O'Sullivan? Wyłaź! Straciliśmy przez ciebie kolację, a to oznacza śmierć albo coś jeszcze gorszego.

– Proponuję zamknąć okno toalety, żeby musiał tu zostać przez całą noc – powiedział Muggeridge.

– A ja chcę, żebyśmy znaleźli tego śmierdzącego wieśniaka i zbili – upierał się Benson.

Posunęli się parę kroków naprzód, po czym stanęli, natężając słuch i wzrok.

– Ci irlandzcy wieśniacy są mistrzami tchórzostwa – odezwał się Parker. – To jedyna rzecz, w której są dobrzy.

– Szsz… – syknął Benson.

Usłyszeli szmer stąpających butów, potem dwa ostre uderzenia. Jeszcze później usłyszeli, jak ktoś idzie w ich stronę. Kroki wydawały na parkiecie grzechotliwy hałas. Hałas, jaki powodują korki u podeszew butów do krykieta.

Z cienia, w którym pogrążony był koniec galerii, wyszła wysoka postać. Była cała ubrana na biało; jej twarz była również biała: biała jak na fotografii, biała jak śmierć. Najbardziej przerażające było to, że miała zamknięte oczy, a mimo to szła bez niepewności, prosto w ich stronę.

Miała na głowie czarną czapkę do krykieta, z insygniami HS – szkoły w Heaton – i niosła kij krykietowy. Nie trzymała go jednak zwyczajnie obiema rękami, lecz chwyciła i uniosła na wysokość pasa, jak gdyby przygotowywała się do odbicia szybkiej, ostrej piłki, rzuconej z drugiego końca pola.

– Kim jesteś, do diabła? – zapytał Parker, znacznie łagodniej niż zwykle.

Młody człowiek w białej szacie ani na moment nie przerwał swojego grzechotliwego marszu, chociaż oczy miał w dalszym ciągu zamknięte. Podszedł do Parkera i uderzył go kijem krykietowym z boku, w głowę. Odgłos potężnego ciosu poniósł się echem w głąb galerii.

Parker osunął się na podłogę, nie wydawszy najmniejszego dźwięku. Muggeridge chciał uklęknąć obok niego, zmienił jednak decyzję, ale było już za późno. Młody człowiek uderzył go w barki, potem w tył głowy, jeszcze raz i jeszcze.

Prawe ucho Parkera było roztrzaskanym kawałkiem czerwonej chrząstki.

Benson, skamląc, próbował wycofywać się w stronę schodów, ale młody człowiek w białej szacie szedł nieustępliwie za nim, podnosząc wysoko kij.

– Odejdź! Zostaw mnie! – krzyczał ochryple Benson. – Jesteś szalony, odejdź!

Kij opadł, trafiając go mocno w lewy bark.

– Zostaw mnie! Zostaw mnie! – zapiszczał.

Batsman uderzył ponownie. Tym razem obojczyk Bensona pękł z trzaskiem. Zaskowyczał z bólu, odwrócił się i robiąc unik, próbował biec w stronę schodów, ale przy schodach stał

Kieran, z twarzą prawie tak białą jak oblicze krykiecisty; oczy miał szeroko rozwarte, ręce z dłońmi skierowanymi na zewnątrz unosił wysoko, jakby się modlił lub przywoływał ducha.

– Na miłość boską, O'Sullivan! – krzyknął Benson.

W tym momencie batsman trzasnął go w bok głowy uderzeniem, które wysłałoby piłkę krykietową wysoko nad dachem szkoły, poza granice boiska i poza zasięg wzroku. Koniec kija rozszczepił się. Czaszka Bensona trzasnęła, a on sam zakręcił się i runął na podłogę.

Kieran stał nad nim, nic nie mówiąc, z rękami ciągle jeszcze wzniesionymi. Podniósł oczy na milczącą białą postać, która teraz trwała bez ruchu, biała jak na fotografii, biała jak śmierć. W oczach Kierana błysnęły łzy.

– Dziękuję – wyszeptał. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

Matka Kierana siedziała blada w biurze dyrektora, ściskając swoją białą plastikową torebkę. Jeden ze starszych chłopców, nie wiedząc kto to, zwrócił uwagę kolegów na jej urodę.