Pani Gaylord podeszła do łóżka i dotknęła go. Wydawało się, że prześcieradła ruszają się i marszczą.
– Którejś nocy leżał na łóżku i ono go pochłonęło. Jest w nim jego duch, nawet w tej chwili. Jego duch, a może jego żądza albo jego męskość, lub cokolwiek to jest.
Jenny zmarszczyła brwi.
– Co to łóżko zrobiło? Pochłongło go?
– Utonął w nim jak w ruchomych piaskach. Nikt go już więcej nie widział. Faith Martin mieszkała w tym domu aż do starości i każdej nocy, albo kiedy tylko zechciała, łóżko musiało jej służyć. – Pani Gaylord okryła się szczelniej chustą. W pokoju robiło sie coraz zimniej. – Nikt nie wiedzał, że klątwa pozostała w łóżku nawet po śmierci Faith.
Następne młode małżeństwo, które się tu wprowadziło, spędziło w nim noc poślubną, a łóżko znów wyegzekwowało swoje prawo do męża. I tak działo się zawsze, kiedy spał na nim mężczyzna. Za każdym razem zostawał pochłonięty. Mój własny mąż, Frederick, też jest w tym łóżku.
Jenny z niecierpliwością czekała na dalszy ciąg opowiadania.
– A Peter? – spytała.
Pani Gaylord dotknęła własnej twarzy, jakby chciała się upewnić, że jest istotą realną. Nie zwracając uwagi na pytanie Jenny, powiedziała:
– Wszystkie kobiety, które postanowiły zatrzymać się w tym domu i spać w tym łóżku, stwierdziły to samo. Po pochłonięciu każdego kolejnego mężczyzny siła i męskość łoża wzrastała. Dlatego powiedziałam, że jest raczej panem niż sługą. W tej chwili, po wchłonięciu tylu mężczyzn, jego moc seksualna jest na niebotycznie wysokim poziomie, – Pogłaskała znów łóżko, które pod dotknięciem zadygotało. – Im więcej mężczym zabiera, tym bardziej staje się wymagające.
– Peter? – wyszeptała Jenny.
Pani Gaylord uśmiechnęła się i skinęła potakująco. Jej palce dalej pieściły prześcieradła.
– Wiedziała pani, co się stanie, i dopuściła do tego?
Dopuściła pani do tego, żeby mój Peter…
Była zbyt wstrząśnięta, by ciągnąć dalej. Zawołała tylko:
– O Boże! O mój Boże!
Pani Gaylord odwróciła się do niej.
– Nie musisz tracić Petera… Wiesz, co mam na myśli – powiedziała przymilnie. – Jeśli tu zostaniesz, możemy dzielić to łóżko. Możemy dzielić wszystkich tych mężczyzn, których pochłonęło. Dorman Pierce, Peter, Frederick i tuzin innych.
Masz pojęcie, jak to jest, kiedy bierze cię naraz dwudziestu mężczyzn?
Jenny, czując mdłości, próbowała się odezwać:
– Wczoraj po południu, kiedy myśmy…
Pani Gaylord pochyliła się i pocałowała prześcieradła, które falowały w gorączkowym ożywieniu. Ku przerażeniu Jenny zaczęły się znowu podnosić, tworząc kształt ogromnego, silnego mężczyzny. Wyglądało to jak zmartwychwstanie mumii; biały, wykrochmalony całun przybierał kształt ciała.
Prześcieradła przyoblekały się w realne kształty rąk, nóg, i szerokiej piersi, a poduszka stawała się męską twarzą o wydatnych szczękach. Nie był to Peter ani ktoś określony; była to suma wszystkich mężczyzn, którzy po kolei wpadali w pułapkę klątwy ślubnego apartamentu i zostawali wciągnięci w tajemniczą otchłań łóżka.
Pani Gaylord puściła brzegi chusty, która osunęła się na podłogę. Z błyskiem w oku spojrzała na Jenny i zawołała:
– On tu jest, twój Peter. Peter i całe bractwo. Chodź do niego. Chodź i oddaj mu się…
Pani Gaylord, naga i chuda, wspięła się na łóżko i zaczęła wodzić palcami po białym kształcie z prześcieradeł. Jenny w popłochu przeszła przez pokój i ujęła za klamkę, ale drzwi wydawały się zaklinowane. Znowu dało się słyszeć wycie wiatru, a pokój wypełniło rozdzierające lamentowanie. Jenny już wiedziała, co to za odgłosy. Było to wołanie wszystkich tych mężczyzn, uwięzionych na zawsze w stęchłej materii ślubnego łoża, pogrzebanych w końskim włosiu, sprężynach i prześcieradłach, duszących się w ciasnocie, cierpiących z powodu mściwej kobiety.
Pani Gaylord sięgnęła po rosnący "członek" łóżka i mocno objęła go dłonią.
– Widzisz go?! – wrzasnęła. – Widzisz, jaki jest silny? Jaki jest dumny? Możemy się nim podzielić. Chodź tu!
Jenny szarpała drzwiami, ale nie chciały się otworzyć.
W rozpaczy podeszła z powrotem do łóżka i próbowała ściągnąć z niego panią Gaylord.
– Wynoś się! – zaskrzeczała pani Gaylord. – Wynoś się ty świnio!
Na łóżku powstało zamieszanie i Jenny poczuła uderzenie czegoś ciężkiego i mocnego, czegoś w rodzaju męskiej ręki.
Zaplątała się we frędzle przy łóżku i upadła. Pokój drżał od rozdzierającego wycia i wściekłego ujadania, cały dom trząsł się i dygotał. Próbowała się podnieść, ale ponownie otrzymała cios i uderzyła głową o podłogę.
Pani Gaylord siedziała na odrażającej białej postaci w łóżku i ujeżdżała ją szaleńczo, wrzeszcząc na cały głos. Jenny udało się podnieść. Oparła się o sosnowe biurko i sięgnęła po stojącą na nim starą, szklaną lampę naftową.
– Peter! – krzyknęła i cisnęła lampę na nagie plecy pani Gaylord.
Nie wiedziała, w jaki sposób nafta się zapaliła. Cały apartament wydawał się naładowany elektrycznością, więc mogła to być iskra albo wyładowanie nadprzyrodzonej energii. Jakkolwiek to było, lampa uderzyła panią Gaylord w bok głowy i rozpadła się na drobne kawałki. Nastąpiło miękkie wufff. Pani Gaylord i biała postać na łóżku zostali spowici płomieniami.
Pani Gaylord wrzeszczała. Wbiła wzrok w Jenny, jej włosy się paliły, skwiercząc i zamieniając w brązowe okruszki. Płoniienie tańczyły po jej twarzy, ramionach i piersiach… Skóra na nich marszczyła się jak palący się papier.
Najbardziej przerażająoe było jednak samo łóżko. Buchające płomieniami prześcieradła walczyły, skręcały się i kipiały, a z wnętrza łóżka wydobywał się powracający echem ryk boleści, brzmiący jak chór demonów. Ryk ten był chórem głosów wszystkich mężczyzn żywcem pogrzebanych w łóżku, ogień bowiem trawił materiał, w który zostały zamienione ich ciała. Ryk był odrażający, bezładny, nie do zniesienia, a co najstraszniejsze – Jenny mogła wyróżnić w nim głos Petera, wyjącego i stękającego z bólu.
Dom palił się przez resztę nocy, aż do bladego, zimnego świtu. Późnym rankiem ogień został opanowany. Miejscowi strażacy stąpali po zwęglonych szczątkach, polewając wodą tlące się meble i zwalone klatki schodowe. Zebrało się dwudziestu lub trzydziestu gapiów i przyjechała ekipa reporterska CBS, żeby nagrać krótki materiał dla telewizji. Pewien stary mieszkaniec Shennan, białowłosy, w workowatych spodniach, tłumaczył reporterom, że od dawna wiedział, iż dom był nawiedzany przez duchy, więc lepiej, że się spalił.
Powiedział to, nim jeszcze odsunięto zniszczony sufit głównej sypialni i znaleziono zwęglone szczątki siedemnastu mężczyzn i jednej kobiety. W straszliwym żarze pozwijali się i poskręcali, i wyglądali teraz jak małe, czarne małpki.
Była tam jeszcze jedna kobieta, ale w tym momencie znajdowała się w taksówce zmierzającej ku stacji kolejowej. Siedziała szczelnie owinięta płaszczem; ocalała walizka spoczywała obok niej. Oczy kobiety, patrzące na uciekające w tył brązowe i żółte drzewa, były matowe jak kamienie.
KORZEŃ WSZELKIEGO ZŁA
Harlem, Nowy York
"Poza pewnymi wyjątkami Harlem jest symbolem niepowodzeń społeczeństwa amerykańskiego, a jednocześnie głównym przedmiotem zainteresowań socjologów odwiedzających kraj" napisał Herbert Bailey Livesey w swoim krytycznym przewodniku po Nowym Yorku. Zniknął dawny, romantyczny obraz Harlemu lat dwudziestych tego stulecia, czasów Cotton Clubu, Connie's Inn, Savoyu i Lafayette Theatre – czasów jazzu, przemycanego alkoholu, diamentowych pierścieni i "białych dziewczyn z klasą, umiejących doprowadzić cię do szaleństwa w łóżku". Wprawdzie jego mieszkańcy w dalszym ciągu są dumni i zażarcie lojalni wobec swoich rodzin i swojego otoczenia, lecz mimo wszystko dzisiejszy Harlem jest dzielnicą zrujnowanych domów, gdzie gnieżdżą się narkomani i chronicznie bezrobotni.