Выбрать главу

– Czysty? O czym pan mówi?

– Proszę zajrzeć. Przykro mi, ale to konieczne.

Pchnąłem drzwi koniuszkami palców. Otworzyły się szerzej i zatrzymały ze skrzypnięciem.

– Jest pan pewny, że to tutaj? – spytałem.

Skinął głową.

Ostrożnie, z bijącym głucho sercem, zajrzałem do wnętrza. Był tam wąski pokój z jedyną palącą się lampą. Światło było przyćmione, koloru pomarańczowego, ponieważ ktoś obwiązał lampę chusteczką. Chusteczkę skropiono wodą kolońską albo płynem po goleniu w celu zabicia zapachu trawki. Na ścianach wisiało mnóstwo różnych pamiątek z Afryki: uśmiechnięte, drewniane maski, oszczepy, tarcze pokryte skórą zebry. Dostrzegłem też mahoniową figurkę wysokiej, ciemnej postaci ze skośnymi oczami i z zębami jak u piranii.

Było tam tyle afrykańskich przedmiotów, że nie od razu zobaczyłem dziewczynę. Ale kiedy spojrzałem na dywan i zorientowałem się, co na nim leży – o Jezu – włosy stanęły mi dęba i poczułem się tak zlodowaciały jak indyk na Dzień Dziękczynienia w zamrażarce supermarketu.

Musiała już nie żyć. Przynajmniej miałem nadzieję – ze względu na nią – że nie żyje. I także ze względu na siebie, bo gdyby jeszcze żyła, to musiałbym jej dotykać, próbować przywrócić do życia. A była w takim stanie, że nie mógłbym jej dotknąć. Miałem zbyt wrażliwy żołądek.

Była to młoda, czarna dziewczyna. Włosy miała zaplecione w liczne warkoczyki, zakończone koralikami. Ktoś zdeterminowany, dysponujący ogromną, maniakalną siłą, wbił ją na stojak na kapelusze, podobnie jak Kojak wiesza swoje nakrycie głowy, kiedy wchodzi do biura. Przebił jej plecy i brzuch, tak że ciało osunęło się aż do podstawy, ale wątroba, śledziona i pętle białych jelit pozostały na górnych hakach, zwisając z nich w długich girlandach. Wszędzie było pełno krwi; tyle krwi nie widziałem w całym swoim życiu.

Nie wiem, dlaczego mnie nie zemdliło. Byłem zdrętwiały, jakby dentysta naszprycował moje ciało nowokainą. Wyszedłem z pokoju przy pomocy faceta, który wziął mnie pod ramię. Nie wiedziałem, co powiedzieć ani co zrobić.

– Przepraszam – odezwał się chrapliwie. – Musiałem to panu pokazać, żeby udowodnić glinom, że ja nie mogłem tego zrobić. Nie mogłem tego zrobić w ciągu trzech minut i bez unurzania się w krwi.

– Kim ona jest? – wyszeptałem. – Czy to ktoś, kogo pan znał?

Skinął potakująco głową.

– Nazywa się Bella X. Bardzo bliska przyjaciółka. To znaczy… nazywała się tak.

– Czarni Muzułmanie?

– Tak.

– Musimy wezwać policję.

– Tak. Dlatego potrzebowałem świadka. Przy okazji, nazywam się John Bososama. Pracuję w Chase Manhattan Bank. Inwestycje afrykańskie.

W końcu korytarza był telefon, na szczęście nie rozbity. Nakręciłem 911 i czekałem na zgłoszenie. John Bososama stał przy mnie, zmartwiony, ale już trochę pozbierany. Połączyli mnie z lokalnym posterunkiem i opowiedziałem dyżurnemu oficerowi, co się stało; przykazał mi, bym poczekał tam, gdzie jestem, i niczego nie dotykał.

– Gdyby pan to widział, sam nie chciałby pan niczego dotykać – odparłem.

– W porządku – stwierdził ze znużeniem policjant.

Odłożyłem słuchawkę. Ciągle jeszcze się trząsłem. Powiedziałem Bososamie:

– Chcę poczekać na ulicy. Pierdolę deszcz. Zwymiotuję, jeśli tu jeszcze trochę zostanę.

– W porządku – odparł.

W porównaniu z wnętrzem, na ulicy było świeżo. Oparłem się o dach taksówki i paliłem rozmokłego koola. Dookoła rozpryskiwały się krople deszczu.

John Bososama stał w odległości kilku kroków, z rękami schowanymi w kieszeniach swojego płaszcza z wielbłądziej wełny. Jego ramiona ociekały wodą.

– Obawiałem się, że tak się stanie – oznajmił głębokim głosem, pełnym prawdziwego żalu.

Spojrzałem na niego.

– To znaczy, że pan wiedział wcześniej?

– Nie całkiem. Ale to był jeden z powodów, dla których wróciłem do Zairu. Jeden z powodów, dla których przybyłem tu dziś wieczorem z tym…

Pokazał mi paczkę, owiniętą brązowym papierem, z którą wcześniej poszedł do mieszkania dziewczyny.

– Co to jest – zapytałem. – Trawka?

Uśmiechnął się smutno i ruchem głowy zaprzeczył.

– Kilka amuletów, które mogły ją uratować.

Zaciągnąłem się dymem. Słychać już było zbliżającą się syrenę policyjną.

– To znaczy, że była przesądna? – spytałem.

– W pewien sposób.

– W jaki sposób? Czy wystarczająco przesądna, żeby spodziewać się, że zostanie nadziana na wieszak?

John Bososama położył mi rękę na ramieniu.

– Nie rozumie pan. Może to nawet lepiej.

Popatrzyłem na niego zimno.

– Panie Bososazrta, jeśli mam być pańskim jedynym świadkiem, to lepiej bym wiedział, o co tu chodzi. Nie będę zeznawał, póki mnie pan nie poinformuje.

Dźwięk syreny był już głośniejszy. Dołączył do niej sygnał ambulansu.

John Bososama zagryzł wargę. Milczał przez chwilę, a potem powiedział:

– I tak pan mi nie uwierzy. Jest pan białym.

– Moja prababka była Kubanką. Niech pan spróbuje.

Odchrząknął i rzekł:

– Bardzo dobrze. Otóż to, co pan zobaczył, jest dziełem Iblisa.

– Iblisa? Kim, do cholery, jest Iblis?

– Niech pan posłucha. Za minutę będzie tu policja. Iblis jest najstraszliwszym pośród islamskich diabłów. Nie obchodzi mnie w tej chwili, czy pan wierzy w diabły, czy nie. Niech pan pomyśli o tym, co pan dziś zobaczył, i spróbuje to zrozumieć.

Wyrzuciłem papierosa do przelewającego się rynsztoka.

– Niech pan zaczyna, słucham.

– Słucha pan z sympatią, czy ze sceptycyzmem?

– Jakie to ma znaczenie? Po prostu słucham.

– Bardzo dobrze – odparł Bososama. – W kulturze islamskiej istnieje legenda, że Allah po stworzeniu człowieka kazał wszystkim aniołom oddać mu pokłon. Tylko anioł Iblis odmówił oświadczając, że lekceważy człowieka, ponieważ powstał z kurzu. Więc Allah przeklął Iblisa i przepędził go z nieba. Jednakże Iblis uprosił Allaha, żeby odłożył karę do dnia sądu ostatecznego i pozwolił mu przebywać na ziemi i sprowadzać na manowce tych wszystkich, którzy nie są wiernymi sługami Allaha. To Iblis, przybrawszy postać węża, kusił Ewę.

– Jak on wygląda? – spytałem. Czerwone i białe błyski świateł alarmowych niebiesko-białego wozu policyjnego były już tylko o trzy przecznice od nas. Deszcz, teraz drobniejszy, padał mi na twarz.

– Zgarbiony, w płaszczu, z głową jak u wielbłąda, tylko z wieloma rzędami zębów. Nogi i pazury jak u sępa. Potwór bez cienia litości czy uczucia.

– Więc pan myśli, że to, co zdarzyło się dzisiaj…?

– Może mi pan wierzyć lub nie. To jest dzieło Iblisa.

Prychnąłem pogardliwie.

– W rzeczy samej, nie wierzę panu. Czy spodziewał się pan, że uwierzę?

– Nie, chyba się nie spodziewałem – odparł John Bososama, Starł błyszczące krople deszczu z krótko przystrzyżonych włosów. Potem powtórzył ze smutkiem: – Nie spodziewałem się.

– To znaczy… jak on się tu dostał… do Nowego Jorku?

Ten Iblis?

John Bososama wzruszył ramionami.

– O ile wiem to bardzo dawno temu. W czasach handlu niewolnikami. Statek niewolniczy, African Galley, pożeglował w zimie tysiąc siedemsetnego roku do New Callebarr w Afryce Zachodniej po niewolników i kość słoniową. Między niewolnikami, których statek wziął na pokład, był młody człowiek o nazwisku Bongoumba, podobno nadludzko silny i, jak mówiono, szalony albo opętany. Został przywieziony do Nowego Świata i sprzedany, chociaż ze względu na jego szaleństwo trzeba go było trzymać przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w kajdanach. Jednakże pewnego dnia wyswobodził się i zgwałcił czarną niewolnicę, która w rezultacie zaszła w ciążę. Urodziła syna i w ten sposób zapoczątkowała ród Bongoumba, który istnieje do dziś. Kiedy w obecnych czasach czarni zainteresowali się badaniem swych korzeni, dziedziczne szaleństwo rodu Bongoumba zaczęło okazywać swoją potęgę. A kiedy czarni zwrócili się ku religii, która najbardziej im odpowiadała, to znaczy ku islamowi, wówczas duch Iblisa, drzemiący od wielu pokoleń, obudził się. Było to jakby rozmnożenie ciała przechowywanego w komorze kriogenicznej.