Выбрать главу

Poczułem mdłości. Zacząłem prowadzić niepewnie, więc mój pasażer powiedział: "Uważaj, człowieku! Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym bezpiecznie dojechać do domu". Jakoś udało mi się poprowadzić dalej prosto, aż dowiozłem go na miejsce. Siedziałem za kierownicą i myślałem, myślałem, i za cholerę nie wiedziałem, co zrobić.

Rozumowałem następująco: co mnie właściwie obchodzi grono Czarnych Muzułłmanów? Nigdy nic dla mnie ni znaczyli, a poza tym były z nimi tylko kłopoty. Zastanówmy się, ile niepokoju przysporzył nam Iran. Popatrzmy na tego apodyktycznego krzykacza, Muhammada Alego. Popatrzmy na Malcoltna X i resztę tego paskudztwa. Dlaczego miało mnie obchodzić to, że ich własny diabeł dobrał im się w końcu do skóry? Szczególnie że groziło mi poważne niebezpieczeństwo.

Mimo to, sam nie wiem dlaczego, czułem się winny. To były problemy czarnych, zgoda, ale co było ich przyczyną?

To, że niedawno odkryli swoją nową religię i próbowali odzyskać osobistą i religijną tożsamość. A dlaczego musieli to zrobić? Dlatego, że przez tak długi czas biali odmawiali im prawa pierworództwa. Dlatego, że od wieków nie wolno im było poznawać ani radości, ani niebezpieczeństw ich wiary.

Pojechałem do kostnicy. Nie pytajcie mnie dlaczego. Gdybym jeszcze raz znalazł się w tej samej sytuacji, pojechałbym wszędzie, ale nie tam. Może do Buffalo albo prosto na zachód do Cleveland. Dokądkolwiek, byle nie do śródmiejskiej kostnicy policyjnej, żeby oglądać porąbanego trupa.

Ku memu zdumieniu nie miałem kłopotów z dostaniem się do wnętrza. Powiedziałem, że John Bososama był moim znajomym i że pomogę im w jego identyfikkacji. Prowadził mnie wąskim, wykładanym brązowymi kafelkami korytarzem, aż doszliśmy do chłodni. Pracownik kostnicy wysunął szufladę i zobaczyłem Bososamę, owiniętego po szyję białym prześcieradłem. Pracownik żuł gumę i od czasu do czasu wypuszczał zielony bąbel.

– Prosił mnie, żebym powiedział parę słów nad ciałem wyjaśniłem. – Zgodzi się pan na to?

– Jakich słów?

– Był Czarnym Muzułmaninem. Parę słów według ich specjalnego rytuału.

Pracownik spojrzał pytająco na mundurowego policjanta, który mnie przyprowadził. Ten wzruszył ramionami i rzekł:

– Nie mam nic przeciwko temu. Jeśli to nie potrwa całą noc.

Przyglądali się, jak grzebałem ślamazarnie w brązowej paczce. Klęczałem na zimnej, wywoskowanej podłodze i wyjmowałem wszystkie amulety: włosy, kości, małą miedzianą figurkę. Pracownik kostnicy wypuścił bąbel i spojrzał, zaskoczony, na policjanta.

Rozpostarłem list od Bososamy. Włosy miałem rozłożyć promieniście, aby imitowały promienie słońca. Dwie kości miały wskazywać północ i południe. Miedzianą figurkę mężczyzny, symbolizującą ludzką nadzieję, powinienem umieścić pośrodku włosów.

Chrząknąłem. W kostnicy było cicho, jedynie chłodziarka powarkiwała nierówno. Prawdę mówiąc, czułem się w tym momencie jak skończony błazen i nie mogłem powstrzymać rumieńca. Postanowiłem jednak doprowadzić rzecz do końca.

– Iblisie – rozpocząłem – zły aniele islamu, rozpoznaję cię.

Policjant prychnął pogardliwie.

– Iblisie – powtórzyłem – zły aniele islamu, rozpoznaję cię i jestem tu po to, by wypędzić cię z tego ciała i z tego świata.

Wstałem, trzymając list Bososamy przed sobą, żeby móc go czytać.

– Opuścisz ciało tego prawdziwego sługi Allaha i powędrujesz dalej. Będziesz wędrował nawet po dzień sądu ostatecznego. Pozwolisz temu słudze Allaha zająć jego miejsce w niebie i zostawisz go w spokoju.

Światła w kostnicy, trzy rury fluorescencyjne, zaczęły migotać. Potem jedna z nich poczerniała i zgasła. Pracownik kostnicy podniósł głowę i rozejrzał się z niepokojem.

– Przepalony bezpiecznik? – zapytał policjant.

– Iblisie, rozkazuję ci wyjść z tego ziemskiego ciała i przepędzam cię – wyrecytowałem głośniej, bo zacząłem się bać. – Apeluję do twoich byłych braci w niebie Allaha. Niech zamkną przed tobą wrota.

W kostnicy nagle zapadły ciemności. Potem zawiał wiatr: ostry, zawodzący wiatr. Taki, który smagał skórę i był nie tylko bolesny, ale również gorący, niczym wiatr na pustyni. Usłyszałem, jak policjant mówi coś niewyraźnie, a pracownik odpowiada:

– Światła… co jest z tym cholernym światłem?

– Wynoś się, Iblisiel – krzyczałem. – Wynoś się! Nie włócz się więcej między tymi opuszczonymi dziećmi Afryki! Daj im żyć! Odejdź, żeby mogli znaleźć własną drogę powrotną do islamu, ich właściwej religii, bez pokus i bez przeszkód z twojej strony! Wynoś się!

Jakaś blada, pulsująca poświata oświetliła kostnicę. Była wystarczająca, żeby móc widzieć rzędy szuflad, w których leżały ciała. Wystarczyła też, bym zobaczył Johna Bososamę. Jego twarz błyszczała, jakby od potu, a oczy były szeroko otwarte.

Nagle rozległ się przerażający huk. Wysunęła się jedna z górnych szuflad. Pracownik kostnicy powiedział: "Jezus!" i szczęka mu opadła. Policjant wyjął rewolwer, ale nie było do czego strzelać. Panowały ciemność i wiatr… i przerażający, jękliwy zew odległej, odwiecznej pustyni.

Potem buchnął ogień. Otwierały się, jedna po drugiej, szuflady, a z każdej podnosił się trup, który siadał, jakby był żywy. Wzdęte od gazów, szarozielone trupy, wyciągnięte z East River. Blade ciała, wykrwawione na śmierć w nieznanych klatkach schodowych Ósmej Alei. Fioletoworóżowe ciała zmarłych na atak serca. Trupy ciemnoczerwone od pośmiertnego zasinienia. Każdy z nich, podnosząc się z szuflady, wybuchał ogniem. Widziałem skręcające się włosy i skwierczącą skórę. Gęsty dym palącego się człowieczeństwa wypełnił całe pomieszczenie.

– Jezu – wymamrotał policjant. – Jezu Chryste.

Tego horroru nie mogło jednak powstrzymać wzywanie Jezusa czy chrześcijańskiego Boga. Z ciemności i przewiewanego wiatrem dymu wychynęła niezwykle wysoka i czarna jak kruk postać Iblisa.

Jego głowa przypominała bardziej czerep konia niż wielbłąda, a kiedy wyszczerzył zęby, zobaczyłem jeden po drugim rzędy ociekających śliną siekaczy. Był gigantyczny, ohydny, przerażający. Jego oczy błyszczały w zadymionym mroku jak reflektory tajemniczej, niemożliwej do zastopowania ciężarówki. Zaryczał, ale było to raczej harmoniczne drganie, a nie ryk. Bardziej wstrząs niż wrażenie dźwiękowe. Poczułem, jak cierpną mi zęby, a drganie przesuwa się wzdłuż kręgosłupa.

– Iblisie! – wrzasnąłem. – Wypędzam cię!

W migotliwym świetle palących się trupów diabeł z pogardliwą wyższością pokręcił przecząco głową.

– Nie możesz mnie wypędzić, ty głupcze – zaryczał dziwnym dudnieniem. – Tylko ci, którzy wierzą w Allaha, mogą mnie wypędzić. Tylko ci, którzy stosują się do nauk proroka Mahometa.

– Działam w imieniu takiego człowieka! – krzyknąłem.

Mój głos był napięty ze strachu. – Tego oto człowieka: Johna Bososamy. Upoważnił mnie do tego.

Iblis się zaśmiał. Brzmiało to raczej jak łoskot kolejki podziemnej, spadającej w czeluść bezdennej studni.

– Nie pochodzisz z jego rasy – drwił ze mnie. – Nic nie możesz zrobić.

Nie poddałem się. Nie pytajcie mnie dlaczego. Przez moment wydało mi się, że muszę mieć coś takiego, w co bym mógł wierzyć. W końcu zobaczyłem ten rodzaj zła, które sprawia, że świat jest taki, jaki jest. Iblis, podobnie jak szatan, był blagierem i kanciarzem; oszustem wykorzystującym niepewność i strach.