Numer dwa był brudnym pokojem z czerwoną wykładziną na podłodze i musztardowego koloru kapą na łóżku. Dwie osłonięte lampy stały po obu stronach łóżka, a jeszcze jedna na tanim, lakierowanym biurku. Martin postawił walizkę i podał Vernonowi dolara, ale ten machnął protestująco ręką.
– Nie trzeba, proszę pana. Nie tutaj… w taką noc. Wystarczy, jeżeli pan przed wyjazdem zapłaci.
Martinowi przemknęło przez głowę, że – co było rzadkie w tych czasach – jego karta kredytowa nie wywarła na kobiecie żadnego wrażenia.
– Niedługo będzie jedzenie – powiedział Vernon. – Chce pan się czegoś napić? Może piwa?
– Parę litesów może się przydać.
– Te światła nie wystarczą?
– Nie o tym mówię. Mam na myśli lites w sensie piwo gatunku lite.
– Piwo lite – powtórzył Vernon, jak gdyby Martin mówił o czymś tajemniczym, a on był zbyt nieśmiały, żeby zapytać, co to znaczy.
– Miller Lite, Coors Lite… jakiekolwiek.
– Coors Lite – powtórzył Vernon tym samym tonem zaskoczenia.
Wyszedł z pokoju, zamykając starannie drzwi za sobą. Trochę napęczniały od wilgoci i trzeba je było szarpnąć.
Martin wydał głośne westchnienie ulgi, przeczesał palcami mokre włosy, zdjął pociemniały na ramionach płaszcz i poluźnił mokry krawat, który przy tym zaskrzypiał, jak gdyby ktoś przejechał paznokciami po szkle.
Pchnął drzwi do łazienki i zobaczył ściany pomalowane na ponury zielony kolor i zasłonę prysznicu, ozdobioną wypłowiałym rzucikiem w ryby z mórz południowych. Na półce spoczywały cztery duże, zwinięte ręczniki; trzy z nich nosiły napis "Holiday Inn", czwarty – "Tropicana Hotel, Key Largo". Rozebrał się i wytarł, a potem włożył czystą piżamę i niebieski, jedwabny płaszcz kąpielowy i uczesał się. Miał nadzieję, że Vernon przyniesie mu zaraz piwo: zaschło mu w gardle i czuł, że się przeziębił.
Rozejrzał się, szukając telewizora. Może w telewizji kablowej będzie jakiś film na dzisiejszy wieczór. Ku jego zdumieniu w pokoju nie było telewizora. Nie mógł w to uwierzyć. Co to za motel, który nie ma telewizora? Jedyną rozrywką była talia pornograficznych kart i stare radio Zenith. Gówno.
Otworzył drzwi wejściowe i wyjrzał na zewnątrz. Deszcz lał w dalszym ciągu. Woda w beczce przy sąsiednim rzędzie pokojów przelewała się z hałasem. Gdzieś pluskała woda lejąca się z uszkodzonej rynny. Nie byłło ani śladu Vernona. Nie był niczego prócz ponurego, zielonego napisu "olne pokoje".
Zamknął drzwi z powrotem. Przypomniał sobie czasy, kiedy przeklinał Howard Johnson's za ich standardowość i brak wygód. Ale Howard Johnson's to raj w porównaniu ze Sweet Gum Motor Court, który dawał mu zaledwie ochronę przed deszczem i przed niebezpieczeństwami na autostradzie.
Usiadł przy biurku i podniósł telefon. Po długiej chwili, kiedy słyszał tylko trzaski w słuchawce, odezwał się głos rudej kobiety.
– Czegoś pan sobie życzy?
– Tak. Chciałbym zamówić rozmowę z panem Dickiem Bogdanovichem z Chattahoochee Moldings, Inc. w Eufaula.
– Smażę teraz pańskie jajka na szynce. Co pan chce mieć najpierw: rozmowę czy jajka?
– Hm… rozmowa jest dość pilna. On zwykle wychodzi z biura o pół do ósmej.
– Jajka będą do wyrzucenia… o ile już się nie spaliły.
– Czy mogę sam wykręcić numer?
– Obawiam się, że nie. Nie z pokoju. Gdyby to było możliwe, goście telefonowaliby do swoich ukochanych w Atenach, w Georgii, albo nawijali godzinami ze swoimi starymi W Wolf Point, w Montanie. Dochód z tego interesu jest na to za mały.
– Proszę pani, chcę tylko odbyć jedną piętnastosekundową rozmowę z Eufaula, żeby zawiadomić klienta, że nie mogę się z nim spotkać dziś wieczór. To coś innego niż godzinna rozmowa z Wolf Point w Montanie – odparł Martin, zastanawiając się, co ją zainspirowało, że powiedziała właśnie "Wolf Point, Montana"?
– Przykro mi, ale nie może się pan połączyć prosto z pokoju… Czuję, jak pali się białko.
W słuchawce nastąpił trzask, a potem słyszał jedynie skwierczenie. Mogło to być skwierczenie jajek na patelni albo zakłócenia z linii. Nie miało to wielkiego znaczenia. Smażenie czy zakłócenia – ani jedno, ani drugie nie rozwiązywało jego kłopotu.
Jajka na szynce pojawiły się piętnaście po ósmej. Przyniósł je Vernon, przykryte aluminiową pokrywką, zroszoną kroplami deszczu. Miał na sobie wojskową kurtkę koloru khaki, bardzo pociemniałą wskutek deszczu.
– Deszcz i deszcz, i jeszcze raz ten cholerny deszcz – powiedział Vernon, stawiając talerz na biurku.
– Nie ma noża, nie ma widelca – zbuntował się Martin. – Nie ma piwa.
– Och, mam to wszystko tutaj – oznajmił Vernon i pogrzebał w kieszeniach kurtki… Wyjął nóż, widelec, serwetk papierowe, sól, pieprz, keczup i trzy butelki zimnego piwa Big 6.
– Denise usmażyła drugi raz jajka, bo poprzednie się spaliły.
Martin podniósł aluminiową pokrywkę. Jajka na bekonie wyglądały apetycznie: stos cienkich chrupiących plasterków bekonu, trzy sadzone, duże wiejskie jajka, tosty, smażone pomidory, smażone ziemniaki, chrupki.
– Proszę jej podziękować.
– Ona policzy panu za dodatkowe jajka.
– W porządku. Proszę jej podziękować.
Kiedy Vernon wyszedł, starannie zamykając drzwi za sobą, Martin ulokował się w łóżku, z kolacją na brzuchu, i włączył radio. Parę chwil trwało, nim radio się rozgrzało, skala zaczęła świecić i rozszedł się dawno zapomniany zapach przypalanego kurzu, wydzielany przez radio Zenith jego babki, ilekroć je włączał.
Kręcił brązową, bakelitową gałką strojenia, ale wszędzie słyszał tylko gwizdy i szumy albo nieznośne skwierczenie, albo też głosy, ale tak zakłócone i przerywane, że nie można ich było zrozumieć. W chwili kiedy zaczynał jeść drugie jajko, nagle usłyszał głos, który był względnie czysty.
"…Ósma trzydzieści wschodniego czasu… Audycja sponsorowana przez Song O' The South Soda, nadawana dla was z Dauphin Street Studios w Mobile, w Alabamie… A oto dalszy ciąg słuchowiska… Serce Helen Day z udziałem Randy'ego Pressburgera, Johna McLarena, Susan Medici. W roli Helen Day… Andrea Lawrence…"
Martin pokręcił gałką, ale dalej były znów syki, trzaski i ledwie słyszalna aranżacja jazzowa starej murzyńskiej ballady Nie przerywać kręgu. "…ze starego okna widziałem, jak w pochmurny i zimny dzień powoli toczył się karawan… to Chief Jolly odchodził w cień…"
Pomyślał sobie, że jakoś wytrzyma bez pieśni pogrzebowej i wrócił do Serca Helen Day. Okazało się, że jest to gawędziarski, romantyczny serial reklamowy, którego tematem były przygody pewnej obrotnej dziewczyny, pracującej dla twardego, prywatnego detektywa i tracącej serce dla jego kolejnych klientów, mimo że twardy detektyw kochał ją nad życie.
Martin zjadł kolację i wypił dwie butelki piwa, przysłuchując się z rozbawieniem serialowi. Był w stylu lat trzydziestych: wszyscy aktorzy mówili energicznymi głosami, ucinając końcówki wyrazów, podobnie jak w Jednoosobowej rodzinie albo W Pościgu o wschodzie słońca.
"On jest niewinny, mówię ci. Wiem, że jest niewinny".
"Skąd możesz o tym wiedzieć? Nie masz żadnego dowodu".
"Poznałam to po jego oczach. Stąd wiem".
"Ty poznałaś po jego oczach, a ja przeszukałem jego pokój hotelowy".
"Ach, Mickey. Popatrzyłam mu w twarz i zobaczyłam samą niewinność".
"Popatrzyłaś mu w twarz? To niezwykłe. Nie wiedziałem, że podnosisz wzrok powyżej portfela mężczyzny".