Tematem bieżącego odcinka była sprawa słynnego dyrygenta, oskarżonego o wyrzucenie przez okno, na siódmym piętrze hotelu, pięknej, ale niewiernej śpiewaczki. Jego alibi opierało się na fakcie, że w tym samym czasie dyrygował orkiestrą w studiu nagrań. Ale Helen Day podejrzewała, że uciekł się do zastępstwa.
Martin wstał z łóżka, podszedł do drzwi i otworzył je. W pokoju zrobiło się duszno i czuć było zapach jedzenia. Postawił na drewnianym chodniku swój talerz, który natychmiast wypełnił się wodą z kółkami tłuszczu.
"To nie mógł być Philip. Philip, nim zacznie dyrygować, zawsze uderza trzy razy batutą w pulpit… a w tym nagraniu dyrygent ani razu nie uderzył w pulpit".
Martin stał oparty o framugę drzwi, patrząc na odległy taniec błyskawic i obserwując, jak w beczce przelewa się woda, a szlam tworzy na parkingu miniaturę delty Missisipi.
W pokoju paplanina w radiu wciąż trwała, przerywana od czasu do czasu muzyką i reklamami.
"Audycję Serce Helen Day nadaje dla was Song O' The South Soda… soda, która tak odświeża, że całe Południe śpiewa… "
Nastąpił dalszy ciąg serialu. Helen Day opowiadała podczas cocktailparty o swojej zasłudze w rozwiązaniu sprawy Philipa, dyrygenta, który miał zwyczaj uderzać w pulpit. Martin wypił swoje trzecie i ostatnie piwo prosto z butelki. Ciągle się dziwił, że radiostacja zdecydowała się na nadawanie tak bombastycznej, staroświeckiej audycji w czasach, kiedy telewizja emitowała Dożywocie i Simpsonów, a pasmo FM zapewniało najwyższą jakość odbioru. Można to było odbierać wszędzie, z wyjątkiem Sweet Gum Motor Court, w Henry County, w stanie Alabama.
"Był taki przystojny. Wiedziałam jednak, że w rzeczywistości był nikczemny".
Nagle, w dalszym planie, rozległ się trzask otwieranych drzwi. Potem łoskot czegoś padającego. Przytłumiony głos powiedział: "Wynoś się stąd, tu nie wolno wchodzić, jesteśmy na antenie!" Potem rozległ się krzyk i trzask, jakby ktoś uderzył w mikrofon.
Martin najpierw sądził, że to jest fragment akcji. Ale krzyki i odgłosy walki były w tak dalekim planie, że szybko się zorientował, iż w studiu radiowym znajduje się jakiś intruz, prawdziwy intruz, a aktorzy i obsługa próbują go uspokoić. Nastąpił jeszcze jeden splot dźwięków, a po chwili niewiarygodnie długi, przeraźliwy krzyk, narastający do granic histerii.
Potem usłyszał najbardziej przerażającą rzecz w całym swoim życiu. Odwrócił się od drzwi i patrzył na radio z wybałuszonymi oczami; z przerażenia czuł mrówki pod włosami.
"O Boże! O Boże! John! John! Boże, pomóż mi! Rozciął mi brzuch! O Boże! Żołądek mi wychodzi!"
Odgłos, jakby ktoś upuścił mokry ręcznik. Potem więcej krzyków i więcej głuchych uderzeń. Przerażony, nosowy głos wołający: "Ambulans! Na Chrystusa, Jeff! Przyprowadź ambulans!" Wreszcie ostry trzask i program się urwał.
Martin usiadł na łóżku, obok radia, czekając na dalszy ciąg programu albo na jakąś zapowiedź ze studia. Ale słychać było tylko szum, który trwał i trwał, jak podróż autobusem podczas mgły po nie kończącej się, nieznanej autostradzie.
Próbował przestrajać radio, ale znów łapał te same trzaski albo odległe głosy śpiewających Murzynów. "Zobaczyłem… jak obracają się koła karawanu… który zabierał… moją matkę…"
Czy oni śpiewają tylko pieśni pogrzebowe?
Krótko po jedenastej wyłączył radio, umył zęby i położył się do łóżka. Nie mógł zasnąć, więc słuchał deszczu i myślał o Sercu Helen Day. Doszedł do wniosku, że jeśli aktorka rzeczywiście została zaatakowana w studiu radiowym, to doniosą o tym w porannych wiadomościach. A może wszystko razem było częścią serialu? Ale przecież – aż do tego momentu – audycja toczyła się normalnie, chociaż była śmiesznie staromodna. Być może chodziło o żart w rodzaju tricków z Wojny światów, by przestraszyć słuchaczy.
A może to zdarzyło się naprawdę i Helen Day rzeczywiście wycięto serce.
Vernon zbudził go o siódmej rano, pukając do drzwi. Padało, chociaż już nie tak rzęsiście. Vernon przyniósł naleśniki z syropem i gorącą kawę. Postawił je na biurku i pociągnął nosem.
– Dziękuję – powiedział Martin, przecierając twarz rękami.
– Nie ma o czym mówić.
– Hej… Zanim pan pójdzie… Oglądał pan poranne wiadomości?
– Wiadomości?
– Dziennik telewizyjny… No wie pan, co się dzieje w świecie.
Vernon, patrząc podejrzliwie, potrząsnął przecząco głową.
– Nie słyszał pan o zamordowaniu aktorki radiowej podczas audycji?
– Nie… O niczym takim nie słyszałem. Słyszałem natomiast, że autostrada stąd aż do Eufaula jest zalana, a tak samo autostrada 54, między Lawrenceville i Edwin. Musi pan cofnąć się do Graball i pojechać autostradą 51 przez Clio. Jeśli, oczywiście, ciągle ma pan zamiar pojechać do Eufaula.
Nie cierpię tej miejscowości.
– Nie… – odparł Martin, popijając kawę. – Ja też jej nie lubię.
Po śniadaniu spakował walizkę i rozejrzał się po pokoju, żeby się upewnić, czy czegoś nie zostawił. Zatrzymał się w otwartych drzwiach, słuchając jak deszcz kapie z rynien, i spojrzał na radio. Czy mu się śniło? Pewnie nigdy się nie dowie.
Postawił walizkę, podszedł do radia i włączył je. Kiedy się rozgrzało, usłyszał ciąg trzasków… Nagle aż podskoczył: odezwał się głos anonsującego spikera: "…Helen Day nadaje dla was Song O' The South Soda…"
Słuchał w napięciu, stojąc na środku pokoju; drzwi były otwarte. Nadawano ten sam epizod co ostatniej nocy: historia dyrygenta, który nie stukał w pulpit. Później te same słowa:
"Był taki przystojny, wiedziałam jednak, że w rzeczywistości był nikczemny".
Potem znów usłyszał otwieranie drzwi, krzyki, uderzony mikrofon, bójkę… I ten straszliwy krzyk mordowanej kobiety.
O Boże! O Boże! John! John! Boże, pomóż mi! Rozsiął mi brzuch! O Boże! Żołądek mi wychodzi!"
I koniec. Dalej tylko trzaski i syki, a czasem skwierczenie na skutek wyładowań atmosferycznych.
Czuł suchość w gardle. Czy to była powtórka? Czy to były wiadomości? Jeżeli to były wiadomości, to dlaczego bez komentarza? Stał z ręką na ustach, zastanawiając się, co powinien zrobić.
Przyjechał do Mobile późnym wieczorem. Niebo było purpurowe, a w powietrzu czuło się jeszcze wyraźnie ozon.
Podróżował przez całą północną Florydę autostradą nr 10, kiedy dojechał do ostatniego skrzyżwania w Polecat Bay i skręcił w stronę odbijających się w wodzie świateł doków, był już sztywny i zdrętwiały i potrzebował tylko mocnego drinka i całej nocy niezakłóconego snu. Przedtem jednak postanowił odszukać studio radiowe Dauphin Street.
Zajęło mu to ponad godzinę. Dauphin Street Studios nie figurowały w książce telefonicznej. Dwaj policjanci też o nich nie słyszeli, za to poprosili go podejrzanie przymilnymi głosami, żeby im pokazał prawo jazdy i dowód ubezpieczenia. W końcu zaparkował w pobliżu skrzyżowania z Florida Street i wszedł do hałaśliwego, zatłoczonego baru o nazwie Cat's Pyjamas. Zagadnął barmana, którego łysa głowa w świetle padającym z półek miała niesamowity niebieski odcień.
– Dauphin Street Studios zamknięto przed wojną, w czterdziestym pierwszym lub w czterdziestym drugim. Niech pan spyta Harry'ego. Pracował tam, kiedy był młody. Był technikiem w studiu albo czymś takim. Jest tutaj, siedzi w drugiej wnęce.
Harry okazał się przyzwoitym, emerytowanym facetem o krótko ostrzyżonej siwej czuprynie i ziemistej cerze. Mówił cichym, szemrzącym głosem. Martin usiadł naprzeciw niego i Powiedział:
– Podobno pracował pan w Daupbin Street Studios?
Harry spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Co to za pytanie?
– Interesuje mnie coś, co tam się wydarzyło.
– Ostatnią audycję nadano z Dauphin Street Studios siódmego marca tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, kiedy to WMOB zostało zrujnowane. To było wieki temu.